Żadne miejsce nie jest moje, choć wiele z nich darzę
szczególnym sentymentem. Przemieszczając się pomiędzy stacjami trójmiejskiej
szybkiej kolei, mijam fragmenty życia mojego, tych, którzy ze mną w pociągu,
tych za oknami. Nie jestem związana z żadnym z nich. Pojawiam się zaledwie na
kilka oddechów. Nikt do mnie nie należy, ani nie jestem czyjaś. Sama swoja,
sama dla siebie, sama dla Ciebie.
Choć kocham to miejsce, gdzie żyję, mogę je uwolnić i ruszyć
do innego. Choć kocham moją rodzinę, przyjaciół, gdziekolwiek będę, oni ze mną,
w sercu jest wystarczająco dużo miejsca dla każdego. Choć kocham moją pracę i
tę mogę się dzielić gdziekolwiek poniosą mnie nogi. Wyczerpałam wymówki, a
jedyne pytanie jakie pozostaje to czy czegoś chcę czy nie. Jeśli chcę,
spokojnie podejmuję odpowiednie kroki, czasem towarzyszą temu emocje, czasem
spokój grabarza, innym razem skoczna piosenka na ustach. Znikają granice
językowe, a nawet kulturowe, gdy mówi się oczami, dłońmi, uśmiechem. I choć
bywa trudno w tej wolności, każdego dnia budzę się do niej od nowa. Czasem z
lekkością, a czasem z wielkim trudem przypominam sobie po co zostawiłam za sobą
ten swój kram z różnościami…
Już nie uciekam, nie szukam, nie chcę gór przenosić. Umęczyłam
się sama z sobą okrutnie, nałożyłam tyle różnych spraw na ramiona przekonując
siebie, że w podróży to trzeba mieć wszystko, tak na wszelki wypadek, bo nigdy
nie wiadomo co i kiedy się przyda. I to nic, że przecież suknia wieczorowa na
Biegunie Północnym to może średnio potrzebna, albo sanki w Afryce. Nie,
musiałam dźwigać wszystko, pielęgnować jak najczulszy skarb. On określał
kim jestem, bez niego przecież nic bym nie znaczyła… Zostawiłam cały ekwipunek gdzieś
pod przydrożnym drzewem. Nigdy nie obejrzałam się za siebie, choć słyszałam
błagalne wołanie bym nie zostawiała tego, co tak dobrze znane, a kiedy łzy nie
pomogły, usłyszałam groźby, że bez niego sobie nie poradzę, że będę nikim. To
także nie pomogło. Poszłam przed siebie. Nie wiem co stało się z moim bagażem.
Wiatr mi wyszeptał nocną porą jakoby w końcu pojął swoją rolę, zaakceptował
rozstanie i rozpłynął się bezgłośnie w przestrzeni.
Jestem lekka. Mogę być pyłkiem śniegu unoszonym przez wiatr,
tam, gdzie opadnie, tam jego dom.
Tak mam dziś.
Co będzie jutro?
Nie wiem.
A na koniec słowa, które we mnie dźwięczą wrażliwą nutą…
Codziennie przebywam
jeżeli nie setki, to dziesiątki kilometrów. A w najgorszym razie przechodzę ich
kilkanaście na piechotę. W moim dzienniku o tym jest jednak niewiele. Mało w
nim ruchu przestrzennego. Co w sercu, to na papierze. Skakanie po schodach
własnego wnętrza, dokopywanie się do starych historii, podróże na strychy i do
piwnic, gdzie zalegają pożółkłe nadzieje, kilka małych i dwie większe podłości,
wypadłe z ramy obrazy dzieciństwa i Bóg wie co jeszcze. Podróż stała się
punktowa jak obrazek ułożony z kolorowych kamyków. Jestem tu, potem tam. Co
było pomiędzy „tu” i „tam” – nie wiem. (…) Nim wstanie słońce, „tam” zamienia
się w „tu”. I gdziekolwiek jest owo „tu”, dosyć w nim mocy, by wchłonąć mnie całego. Droga
pozostaje snem.
Usiąść tu, nad
brzegiem, znaczy pojąć, że wszystko jeszcze przed nami, że wszystko może
jeszcze się zdarzyć, że tylko od nas zależy, czy własne życie zmienimy w bagno,
czy możliwie czystym doprowadzimy do ujścia i takie wlejemy do oceanu.
[Tomasz Mazur, Mozaika
Indyjska]
oj tak też bym się wyrwała ze swojego miasta...
OdpowiedzUsuń