sobota, 28 grudnia 2013

Maskom mówię dość!


Dostałam oczy. Patrzę, płaczę, iskrzę. Dostałam uszy. Słucham ciebie, siebie, Jego. Dostałam głos. Mówię, mruczę, krzyczę, śpiewam. Dostałam serce. Kocham, czuję, uwalniam. Dostałam usta. Całuję, uśmiecham się, szepczę. Dostałam życie. Doświadczam, wędruję, wybieram.

Daję się prowadzić. Podałam mą dłoń Bogu, który każdego dnia zabiera mnie na długi spacer po teraźniejszości. Czasem się jeszcze zagubię, czasem moja dłoń taka spocona wyślizgnie się Jego, czasem się potknę i jakoś piasek w oczach zamiast pustej drogi. Ale po chwili odnajduję mój kompas, wycieram rękę, wstaję z kolan i wypłukuję piasek. Wdech-wydech. Krok za krokiem. Powoli. Uważnie. Odnajduję jedynie pozornie zagubioną nić, która wiąże mnie ze wszystkim. Chwytam ją i już nie puszczam. Wszystko to, co mnie rozprasza zostawiam za sobą, nie ważne co to i kto to, jeśli nazbyt ciężkie by wnieść to do Tu i Teraz, zostaje w tyle. Bez żalu. Z nadzieją, że zjawi się wszystko to, czego potrzebuję na daną chwilę.

Przywiązałam sobie do nogi ciężkawą kulę i tak sobie z nią szłam koślawo przez życie. Dopiero nie tak dawno zorientowałam się, że coś mnie ciągnie, coś spowalnia marsz, rozciągać się nie pozwala. Więc odcięłam bardzo stare liny nożyczkami i zapragnęłam poszybować dużo dalej, unieść się ponad tym, co ogranicza. Jestem tym kim jestem. Nikt nie może być mną. To dlaczego próbowałam być kimś innym? Wciskałam się w sztywne uniformy, które gryzły ciało. Spychałam marzenia gdzieś, gdzie umierały z głodu i wyczerpania.

Przez tyle lat z łatwością zakładałam coraz to nowsze maski, nawet przez chwilę nie zastanawiając się, jak by to było już żadnej nie zakładać… Aż pewnego dnia przyszedł monsunowy wiatr i porwał wszystkie przebrania. I stanęłam naga przed lustrem. Wystraszyłam się bo nie poznawałam tej, która na mnie spogląda. Narodziłam się na nowo. I od tamtej pory staram się nowymi oczyma widzieć każdy dzień. Badać moje ciało. Czuć serce. Widzieć kolejne godziny jako nowe, nawet jeśli towarzyszy moim dniom jakaś rutyna, lubię zaskakiwać samą siebie. Lubię zejść z głównej drogi, lubię milczeć kiedy oczekuje się ode mnie odpowiedzi, lubię usłyszeć jak moje gardło rodzi nowe dźwięki, lubię nowe fragmenty mnie. Lubię. A kiedy zapomnę zjawia się ktoś lub coś i znowu pamiętam.

Jestem kim jestem. Nikim więcej, nikim mniej. Nogi same mnie niosą. Więc idę, krok za krokiem, nie oglądając się za siebie, nie wytężając wzroku na to, co przede mną, chłonąc to co jest. I czasem usiądę po środku pokoju, zapłaczę w towarzystwie blasku świec i dymu kadzidła. I czasem zatańczę spontanicznie do rytmu, jaki rodzi mój głos. I czasem dopóki nie zasnę będę ze wzruszeniem dziękować za wszystko, co w dniu się zjawiło. I czasem zamknę się w bólu mojego ciała. I czasem z nową nadzieją reanimuję słabnące marzenia. I czasem się zdenerwuję do samego drżenia brzucha. I czasem tak, a czasem tak. Bo jestem kim jestem. Nikim więcej, nikim mniej.

A każdy dzień przynosi nowe refleksy mojej opowieści. Co zobaczę? Co usłyszę? Co powiem? Co poczuję? I choć się trochę boję, to i tak idę dalej. Do siebie, do Ciebie, do Boga.

PS Dziś z "pomocą" przychodzi Portugalia... Portugalia? A czemu nie? ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)