Pamiętam te Święta dwa lata temu i to, co miało się wydarzyć
dwa tygodnie po nich. Pamiętam bo byłam wtedy sama w pustym mieszkaniu, bo tak wybrałam, bo wiem,
że tak musiało być. Pamiętam bo leciałam do Indii chwilę później, w wielkie
nieznane, i wcale nie mam tu na myśli obcego kraju. Wielkim nieznanym byłam ja
sama, dla siebie. Bez planu. Bez nadziei. Bez rodziny. Bez pieniędzy. Bez
przyjaciół. Bez siebie. Poleciałam i choć nie wiedziałam tak do końca dlaczego,
wiedziałam, że naprawdę tego potrzebuję. I choć wiedziałam, że nie będzie
łatwo, wiedziałam, że właśnie tego mam doświadczyć by potem było lżej.
Wylądowałam w ciepłym Bombaju. Jechałam hinduskim autokarem
gdzieś daleko poza metropolię. Do ashramu. Do milczącego świętego. Do miejsca,
gdzie obcokrajowiec nadal bywa rzadkością. Do zimna, mimo obiecującego upału.
Do jedzenia, którego nie mogłam jeść za dużo. Do wstawania o 5 rano. Do
siedzenia na podłodze owinięta w koc. Do słuchania. Do płaczu. Do podziwiania
wschodów słońca. Do snu w ciągu dnia, tylko po to by znowu wstać i siedzieć,
tym razem bez koca. Tak wybrałam. Tego potrzebowałam, choć o tym nie
wiedziałam, bo i nie miałam pojęcia co mnie tu spotka, przecież nie miałam
planu.
Ale w chwili kiedy zobaczyłam milczącego świętego (nazywają tak
oświeconego Janglidasa Maharaja) nie miałam żadnych wątpliwości, że naprawdę
Los bardzo się postarał żebym wylądowała właśnie tu i bym spojrzała właśnie w
te konkretne oczy. Pamiętam jak się dziwiłam, dlaczego tyle ludzi chce z nim
porozmawiać. Nie potrafiłam tego pojąć. Czyż nie wystarczy patrzeć w jego oczy?
Czyż nie wystarczy przebywać z nim w jednej przestrzeni medytacyjnej? Czyż nie
wystarczy czuć to czym się milcząco dzieli?
Miałam tyle pytań. Tyle oskarżeń. Tyle żalu. Tyle
niewypłakanych jeszcze łez. Tyle bólu w ciele i duszy. I to wszystko znikało,
kiedy pojawiał się Janglidas. Ubrany w białą szatę ledwo osłaniającą ciało
(naprawdę było zimno), siadał bezszelestnie i po prostu był, a swoją OBECNOŚCIĄ
zmieniał wszystko. Pamiętam to pierwsze spotkanie z nim. Miałam zamknięte oczy.
Oddychałam w połowie we śnie w połowie na jawie. Nie czułam bólu zaspanego i
skostniałego jeszcze ciała. Nie słyszałam buntującego się umysłu, biedaczek
jeszcze nie dawał rady o takiej wczesnej godzinie i w tym zimnie. Siedziałam
zawieszona, mało zdecydowana czy zasnąć czy może jednak obudzić do końca. I
kiedy już miałam zdecydować, że jednak to bez sensu, że lepiej pospać budzę
się. Jakby ktoś wstrzyknął mi do systemu solidną dawkę żeńszenia, a z umysłu
zdjął wszelką mgłę. Nie otwierałam oczu. Czułam, że nie ma takiej potrzeby, że
nie muszę widzieć, nie muszę szukać potwierdzenia, że On wszedł.
Kolejne dni nie były z tego powodu jakąś sielanką. Wręcz
przeciwnie… Ale OBECNOŚĆ pojawiała się za każdym razem, kiedy Janglidas
milcząco BYŁ. I choć o tyle spraw chciałam zapytać, to wszystko stawało się
nieważne, kiedy patrzyłam w jego oczy, kiedy siedziałam w tej samej
przestrzeni, kiedy OBECNOŚĆ robiła to, co robiła, a cokolwiek to było… No po
prostu było. Pierwszy raz otrzymałam wszystko od kogoś, kto nie wypowiedział do
mnie ani jednego słowa…
I choć kocham słowa, to wiem, że można wyrazić to, co w
duszy na tyle różnych sposobów, że kiedy siedzą naprzeciwko siebie dwie osoby i
patrzą sobie w oczy, wiele się może zmienić, wiele dobrej energii popłynąć,
wiele myśli umrzeć śmiercią naturalną, wiele emocji znaleźć swoje ujście. Ale
wiem też, że takie bycie wymaga odwagi, bo w tej milczącej przestrzeni, pełnej
uważności na siebie nawzajem, skupieniu na sercu dociera się czasem do prawdy o
samym sobie. A ta może zaskoczyć, wymusić życiowe zmiany, spowodować, że nic
nie będzie takie samo, że… Sam spróbuj i zobacz co się stanie.
PS I nie dziwi mnie synchroniczność. Akurat otwieram
grudniowe Zwierciadło, a w nim wywiad
z Magdaleną Kumorek, której nie znam, nie kojarzę, ale bliskie mi to, co
powiedziała: Zawsze istniała we mnie
skłonność do analizowania siebie, autorefleksja. Chciałam być świadoma tego, co
się zmienia, i jakie ten proces zmian
daje możliwości. Kiedyś po dłuższym czasie rozłąki z moimi przyjaciółkami
zaproponowałam, żebyśmy nie zaczynały spotkania od słów, gadania, relacjonowania.
Umówiłyśmy się w domu. Pamiętam, że wchodzę do ciemnego pomieszczenia, spotykam
dwie pary oczu i wymieniamy spojrzenia, zaczynamy śpiewać, wydawać z siebie
rozmaite głosy. Nagle okazało się, że bardzo wiele możemy sobie opowiedzieć i
przekazać bez słów. Wszystko sobie powiedziałyśmy spojrzeniem, gestem,
dźwiękiem.
http://www.youtube.com/watch?v=0SEg695ce3k&feature=youtube_gdata_player
OdpowiedzUsuń:-)
to bardzo ważne.... umiejetność "dialogu oczu" bez słów...w tej "rozmowie ciszy" najwięcej dowiadujemy się o sobie samych..najbardziej szczere wyznania odbywają się w milczeniu.....:-)
OdpowiedzUsuń