Przyglądam się sobie już od jakiegoś czasu dość regularnie…
Wierzchnią warstwę mniej więcej znam i czasem to dzięki niej odkrywam co nowego
zaszło w środku. Dostaję takie małe podpowiedzi… Moje włosy nagle oprószył
szron. Czy nie za szybko? Moje oczy rozbłysły migotliwym blaskiem. Kto zapalił
tę iskrę? Moje rysy twarzy złagodniały, jakby czas o nich na chwilę zapomniał.
Czyżbym na powrót stawała się dzieckiem? Moje ciało nabiera innych kształtów,
jakby niewidzialna ręka rzeźbiarza postanowiła poprawić dzieło po latach
wstrętu do jakiegokolwiek tworzenia. Czyżbym była jedynie modeliną w rękach
szalonego artysty?
Moje zewnętrze dużo mi mówi o tym, co w środku. Zaglądam do
krwiobiegu. Żyły czyste, mocne, pompują krew z dopingiem soku z buraków i
marchwi. Mięśnie noszą z coraz większą gracją to, co do nich przyczepione.
Narządy wewnętrzne też świetnie sobie radzą i uspakajają, że to czym je karmię
sprzyja im wszystkim, nawet jeśli czasem coś jeszcze zaboli. Przecież tam trwa
niezła przebudowa, więc bywa, że coś jeszcze przecieknie, pęknie, upadnie. I
kości dźwigające mnie całą też się nie skarżą, choć mogłyby bo z nimi nie
rozmawiam, nie głaszczę, nie masuję. One niemo wykonują swoją pracę jak słońce,
które każdego dnia od nowa wschodzi na nieboskłon nie oczekując zapłaty.
Ale kiedy przedrzeć się przez to, co namacalne, pulsujące,
toczące płyny ustrojowe i je wydalające, wchodzę na obszar nieznany. Próżno tu
o podręcznik anatomii wewnętrznych stanów osobowości i ducha. Nawet nie wiem,
czy moja chęć zgłębiania ich po omacku nie jest równie próżna co kopanie studni
na pustyni gołymi rękoma. Warstw we mnie miliony. Tworzę tak skomplikowany
wszechświat, że przedziwnie odbieram jego funkcjonowanie. Może faktycznie za
chwilę na powrót stanę się dzieckiem, które nie ma potrzeby by rozumieć dopóki
mądry dorosły mu nie zacznie snuć swoich ograniczonych opowieści?
Mieszka we mnie tyle stanów i nie zawsze jeden z drugim się
lubią. Z lękiem wędruję po wewnętrznym wesołym miasteczku, które zwać
się upiornym winno… W labiryncie krzywych luster gubię się. Przeglądam w tylu
różnych taflach, że zapominam o tej, która patrzy. Ona już nie wie, która jest
prawdziwsza, ta święta czy ta demoniczna, ta rozmodlona czy ta z pięścią
zaciśniętą, ta wybaczająca czy ta z zaciśniętymi ustami. Ta, która patrzy
czuje, że one wszystkie do niej należą i jedna bez drugiej funkcjonować niezbyt
ma ochotę...
Zgubił mi się mój kłębek, a oddech Minotaura coraz
dotkliwiej wyczuwam na karku. Nie wiem czy wystarczy mi odwagi by po raz
kolejny się odwrócić i spojrzeć w oczy potwora. A przecież sama go stworzyłam,
sama karmiłam, sama wychowywałam, więc cóż ze mnie za matka? I słyszę jego ryk,
który jest jedynie płaczem niemowlęcia o uwagę. I słyszę jego charczenie, które
jest skomleniem wystraszonej istoty. I czuję jego dziki głód, który może
zaspokoić jedynie moja uwaga przepełniona miłością. W którymś z luster miga mi
jego poczwarkowa twarz. Wstrzymuję oddech. Odwracam się gwałtownie, łzy zraszają policzki. Oczy z oczami się spotykają. Rozpoznaję jedynie własny błękit… I nie ma
nikogo innego oprócz mnie. I nikt mnie już nie straszy i pożreć nie usiłuje. Biorę
swą twarz w dłonie. Ocieram łzy, gładzę z czułością. Uśmiecham się lekko. Wdech-wydech. Otwieram ramiona i zaciskam z czułością. Obejmuję
siebie. Kolejny potwór ukochany. I choć teraz widzę, że od zawsze byłam tylko
ja, za chwilę znowu zapomnę, znowu zacznę śnić koszmary, znowu zacznę uciekać,
znowu zgubię kłębek i znowu kolejny Minotaur swoim oddechem przysiądzie na mym
karku…
Ile wersji mnie we mnie mieszka i czy wystarczy mi odwagi, by wszystkie
je ukochać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)