czwartek, 22 listopada 2012

Nurt życia


Ranek pracowity, głowa ciężkawa, mało się chce, a to dopiero początek… Miało być spokojnie, leniwie i kawowo. Z tego wszystkiego było jedynie kawowo. Umówiłam się w Gdańsku na 11.15. Jakoś moja humanistyczna głowa zanotowała godzinę 10.55, tylko zapomniała dodać czy to czas wyjścia z mieszkania czy odjazdu pociągu… W słodkiej nieświadomości krzątałam się po pokoju. Nagle poczułam zew czystości… Coś przejęło nade mną kontrolę i kazało sprzątać. Już, zaraz teraz, jakby sam prezydent miał mnie odwiedzić (a żadnych gości się dziś nie spodziewałam). Nie kłóciłam się z tym czymś, chwyciłam miotłę, szmaty, gąbki i do dzieła. A kiedy skończyłam, popatrzyłam na zegarek: - O, to jeszcze mogę sobie odsapnąć na dziesięć minut na kanapce i spokojnie się ubrać do wyjścia.
I znowu coś we mnie wstąpiło i oświeciło, że sorry lokowana, Ty już nie masz czasu i w zasadzie powinnaś być w drodze na dworzec i to biegusiem, biegusiem! Rzuciłam się do akcji ubieranie, pomijając elementy artystyczno-wykończeniowe swojego wizerunku. W końcu jadę po ekspres do kawy, który miał mi być przekazany uroczyście w owym Gdańsku…
W połowie drogi włączyło mi się racjonalne myślenie i chłodna matematyczna kalkulacja, co do której nie byłam pewna, że u mnie może działać. Okazało się, że jednak wyszłam za szybko, a na peronie przyjdzie mi czekać 20 minut. Cudnie. Będzie czas na podziwianie torów. Zawsze coś się znajdzie. Ale nie, szczęśliwie, albo i nie… podjechał wcześniejszy pociąg. Wsiadłam, pojechałam, wysiadłam, poszłam przed siebie. Telefon: - Ratunku, kręgosłup mnie boli, pomożesz? – pyta koleżanka. – Jasne, wpadnij po pracy, pomasujemy co trzeba.

Odebrałam com miała do odebrania, gdzieś po drodze robiąc nadprogramowe kilometry. Wracam na ten sam dworzec, wchodzę po schodach i widzę mężczyznę, który spada prosto na mnie. Tyle ludzi dookoła, a on leci prosto w moją stronę. Odsunęłam się o kilka centymetrów i chciałam go złapać za rękę. Myślałam, że zdążę, ale wszystko działo się tak szybko. Krew polała się na betonowe schody. Dużo jej było. Pan pod wpływem alkoholu, żałośnie milczący i krwawiący usiadł. Natychmiast zjawiła się pomoc. Jakiś anioł się nad nim zlitował i posłał młodego mężczyznę, który akurat miał w plecaku gumowe rękawiczki i zestaw bandaży. Opatrzył. Karetka już w drodze…

A ja ściskając ekspres do kawy niczym trofeum, wcisnęłam się do pociągu do domu. I znowu biegiem, biegusiem do mieszkania, zostawić maszynę, minuta na spojrzenie w lustro i małe elementy wykończeniowo-artystyczne. Można iść na kawę z przyjaciółką. Pędzę, choć i tak czasu przecież już nie dogonię. Czerwone światło. Stoję. Zielone światło. Idę, ale… W połowie kroku gwałtownie się zatrzymuję a wraz ze mną samochód. Kierowca zdziwiony patrzy na mnie na chwilę przerywając rozmowę przez telefon… Odjechał, powracając do rozmowy, a ja nienaruszona poszłam dalej.

Po co się spieszę? Nie wiem, przecież się umówiłam, ona czeka, nie chcę żeby czekała. Chcę już tam być z nią i pić kawę. Ale mogłam nie być… Drogę do kawiarni pokonuję w zwolnionym tempie. Jest dobrze. Oddycham z ulgą. Żadnych krwawiących głów, ciężkich samochodów, uciążliwych robót drogowych. Kawa pyszna, ciastko także, towarzystwo wyborne. Jakoś tak chęci na rozstanie brak. Idziemy do mnie na zupę z kalafiora i ciąg dalszy pogaduch. Po drodze kupujemy kawę, do tego ekspresu z odzysku. Znajduję 10 groszy. 

Zupa grzeje brzuchy, czas pędzi jak oszalały. Przecież niedawno była dziesiąta rano, a to już prawie szesnasta. Szybkie pożegnanie, widzimy się niedługo.

I już wiem skąd ten zew do sprzątania. On wie lepiej kiedy goście się zjawią.

Akcja przygotowania do masażu, wyjście po koleżankę na dworzec. Akcja karmienia koleżanki i masowanie. W ciągu dnia była naprawdę niezła rozpierducha. Wkurzyłam się już na ten chaos i postanowiłam wykorzystać koleżankę jako magiczny element, który odwróci wszystko na lepsze. Dzięki niej, nareszcie coś mogłam naprawić! Po całym dniu demolki, spokojne i pełne uważności składanie, głaskanie, masowanie, tańcowanie. Uff…Chyba się udało, nikt mnie nie popsuł ani ja nikogo. Jest dobrze.

Dziś byłam małym chomikiem, w małej klatce, w małym kołowrotku. Biegłam ile sił w małych nóżkach mając jedynie złudzenie ruchu. Świat sobie świetnie poradził bez mojego pędu, a harmonogram dnia wypełnił się sam z siebie, z moją minimalną interwencją. Ode mnie wymagano jedynie bycia. Reszta sama się działa. I choć wysiadłam już z kołowrotka to on nadal się kręci…

Wieczór spokojny, głowa lekka, tyle mi się nagle chce, a to przecież już koniec, nie zaś początek…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)