Jestem w ciąży. Od tygodnia już, a może i dłużej? No tak na
poważnie to chyba od tygodnia. Wcześniej to taka była ciąża przerywana, na
chwilę byłam, potem znowu nie. Kilka razy nawet coś się urodziło, tylko te
dzieci jakoś zabiedziłam okrutnie… Ale teraz to już na pewno ciąża i tym razem
mnoga, nawet bardzo. Słowa dojrzewają we mnie, bulgoczą, przekształcają się,
łaskoczą. A niektóre to się kłócą ze mną zanim na świat je jeszcze powołam.
Takie to buntownicze, ale im też pozwalam żyć.
Więc skoro jestem w ciąży, a nawet matką, postanowiłam się
tak zachowywać. Bo wstyd, naprawdę wstyd jak te moje dzieci traktowałam. No
macocha byłaby bardziej dumna z nie swoich. A to moje, noszone pod sercem, przy
duszy przecie… A dużo ich, niezły plac zabaw mogłabym nimi zapełnić. Gdzieś te
dzieciaki poupychałam po szafach, korytarzach, piwnicach. Niektóre wypchnęłam
nieśmiało przed szereg, niech jakiś chleb przyniosą, zarobią na swoje
utrzymanie, a nie tak będą się darmozjady rozkładać po szufladach. No wstyd mi
okrutnie… Na szczęście złapałam się na tym niedawno jaka ze mnie matka wyrodna
i postanowiłam błąd czem prędzej naprawić.
Słowo akceptacja wpadło do mojego świata z nową świeżością.
Coś, co było oczywiste traktowałam jako mniej ważne, normalne, takie naturalne.
Potrafię pisać, zarabiam tym na życie, przecież to standard, nic specjalnego.
Jaki dar? Jaki cud? Łapałam się za głowę, kiedy mówili mi, że mam pisać więcej,
że to coś ludziom na duszy robi, że zajmuję się wartościowymi tematami, które robią
różnicę… Nie dostrzegałam tego i na jakiś czas Bóg postanowił mi ten oczywisty
dar zabrać. Długo nie urodziłam ani pół słówka. NIC. I zaczęłam się czuć jakaś
pusta, osamotniona, nawet oszukana. Okazało się, że odeszły wszystkie! I te
rzeczowe, i te rozmarzone, i te odjechane, i te natchnione, i te wnikliwe, i te
powierzchowne, a nawet te reporterskie. Odeszły tak po prostu, nawet bez strajku
żadnego… nic, no po prostu skandal! Łyso mi się zrobiło i smutno… I łzami
zapłakałam rzewnymi, że taką matką podłą być mogłam, żeby dzieci moje musiały
ode mnie uciekać, że one mnie już tak nie chcą, nie lubią… Popatrzyłam na to,
co dotychczas napisałam, nawet te słowa sprzed wielu lat, gdzieś na kolanie w
czasach liceum. Przeczytałam je wszystkie, co do literki. Pośmiałam się,
zadumałam nad własną naiwnością, nad optymizmem, nad wiarą, nad zacięciem, nad
uporem, no nade mną po prostu… I zachwyciłam! Mimo, że stare, zapomniane, takie
przecież „nie moje” bo ja taka duża już jestem… Zachwyciłam się każdą jedną
linijką i wstyd przegoniłam na cztery strony świata! Bo ileż można nie doceniać
swojego talentu? Zaprzeczać mu? Przykrywać? Wyganiać? Zagłuszać? No już właśnie
nie można…
I chrzanić konwenanse! Niech będzie, że samochwała! Ale w
kącie już nie będzie stała ;-). Bóg daje nam dary, a my jakoś nie kwapimy się ich
docenić. Zaprzeczamy w przesadnej skromności i wstyd nam, jak chwalą za dobrze
wykonaną pracę. No a jak chwalą to w domu tak biczem przez serce dla
równowagi, bo tak nie wolno się czuć wartościowym za mocno. Co to to nie! A
dary przecież nie są dane dla kaprysu. Każdy jeden ma znaczenie, robi różnicę,
porusza. Ktoś komponuje muzykę, ktoś inny projektuje ogrody, inny pisze
książki, inny uczy dzieci w szkole, jeszcze inny wypełnia tabele cyframi, inny
zawiaduje wielkimi statkami i tak bez końca! Każdy ma dar do czegoś. Grzechem
jest go marnować.
Więc teraz jestem w ciąży. To taki mój eksperyment. I na
poważnie już do tematu podchodzę. Jako matka i kobieta ciężarna w słowa, chcę się
karmić odpowiednim pokarmem, otaczać dobrymi ludźmi i spędzać czas tak jak
chcę, a nie jak muszę. Dziś zatem zjadłam krem z kalafiora, zagryzłam zielonymi
kanapkami z kotlecikami warzywnymi i kiełkami z rzodkiewki, zapiłam kompocikiem
pełnym letnich malin, a gorzka czekolada na deser. Poza tym nakarmiłam się
porządną dawką inspirujących słów innych obdarowanych darem ludzi, posłuchałam
muzyki dla lepszego trawienia i dla relaksu teraz odgłos ciszy towarzyszy
sjeście popołudniowej. To dzisiejsza dawka MOCY. Polecam wszystkim, także tym,
którzy nie biorą udziału w eksperymencie.
I ponieważ nie mogę się doczekać opublikowania tego posta
wcale nie będę zwlekała do jutra. Chrzanić konwenanse po raz drugi ;-).
Zatem to dziecko dziś idzie w świat, a dumna mama macha mu na pożegnanie. Niech
mu droga lekką będzie. Mam nadzieję, że gdzieś, ktoś się nim odpowiednio
zaopiekuje i nie da mu zginąć. Zima nadchodzi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)