piątek, 8 listopada 2013

Cheers!


Pamiętam dni, kiedy to, że mam ciało było dla mnie sprawą wyjątkowo kłopotliwą, bolesną, męczącą. Pamiętam dni, kiedy kuliłam się z bólu, kiedy tabletki łykałam jedynie po to by na chwilę nie czuć. Pamiętam dni, kiedy każdy krok sprawiał ból, że zapragnęłam w ogóle nie chodzić nigdzie. Pamiętam dni, kiedy nie wiedziałam czy mam ciało czy tylko jeden wielki balon zakończeń nerwowych. I pamiętam dzień, w którym zdecydowałam, że tak dłużej być nie może, że już dość życia w uzależnieniach, zależnościach, niewoli pod rządami bólu. Pamiętam to doskonale bo tylko jeden krok dzielił mnie od śmierci. I tylko ode mnie zależało co wybiorę. Wyciągnęłam ręce ku życiu. I od tamtej chwili na mojej drodze zaczęły pojawiać się odpowiednie osoby, które podpowiedziały odpowiednie rozwiązania. Bioenergoterapia. Zioła. Homeopatia. Masaż Lomi Lomi. Klasyczna terapia. Psychologia Zorientowana na Proces. Joga. Podróże. Wszystkie kroki zrobiłam sama. Dostałam narzędzia, skorzystałam. 


Dzień przed podjęciem decyzji o życiu, nie miałam żadnych środków finansowych by wprowadzić którekolwiek z rozwiązań w życie. Dzień po rozpoczęło się pasmo cudów, które trwa do dziś. Nie pytaj mnie jak, jeśli chcesz zmian, po prostu je rozpocznij, a uruchomią się cuda odpowiednie tylko dla Ciebie. Ja miałam swoje, mogę się jedynie podzielić kawałkiem drogi. Co z tym zrobisz, to Twoja sprawa. Idę dalej.

Traktowałam moje ciało jako worek mięśni, który może pochłonąć wszystko, co mu podam. I tak było. Jadłam świństwa, piłam jeszcze gorsze świństwa. Wszystko co było potencjalnie zdrowe było dla mnie obrzydliwe. Kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałam: weganizm, nie wiedziałam co to jest za twór. Do dziś się śmiejemy z przyjaciółką z tamtego incydentu. Nie wyobrażałam sobie, że można jeść surówki, nie pić alkoholu, zrezygnować z cukru i produktów z białą mąką i drożdżami. Ale jeśli miałam żyć, wiedziałam, że chcę spróbować. Przez pół roku zmieniałam swoje nawyki żywieniowe. Nauczyłam się od nowa gotować, smakować, czuć. Po trzech miesiącach na zapach chipsów robiło mi się niedobrze, alkohol powodował niestrawność, mięso śmierdziało. Po trzech miesiącach trzęsłam się z radości na widok świeżo wyciśniętego o poranku soku marchewkowego. Byłam jednak dla siebie wyrozumiała. Jeśli mimo wszystko chciałam zjeść coś z „zakazanej listy” zjadłam, wypiłam, i… najczęściej nie trawiłam. Ale kilkanaście razy musiałam się przekonać na własnej skórze, ileś razy zwymiotować, ileś razy się pochorować by w końcu się nauczyć nowego stylu jedzenie, myślenia, czucia. Kiedy gotowałam, zabijałam naturalne smaki przyprawami, dziś wystarcza jedno zioło, czasem tylko odrobina soli by rozkoszować się prostotą posiłku, jego kolorami, zapachem, smakiem. Zajęło mi to kilka lat. W tym czasie byłam bliska poddaniu się kilkadziesiąt razy. Bo miało być lepiej, a było gorzej. Dużo gorzej. Jedyną osobą, która mogła wytrwać, która mogła mi pomóc, byłam ja sama, nawet jeśli bardzo chciałam żeby było inaczej, żeby ktoś zrobił za mnie całą robotę…

Więc wstawałam przed 6 rano by ugotować sobie obiad do pracy, by przygotować świeży sok, by choć 5 minut poświęcić mojemu ciału. Nie spieszyć się. Na spokojnie. Potem praca. Po pracy terapia. Po terapii czas dla ciała, tym razem trochę dłużej, choćby godzina automasażu intuicyjnego. Lekka kolacja. Gdzieś pomiędzy godzinami dnia wypitych kilka kubków ziół. Czasem nie miałam ochoty wstawać z łóżka, miałam dość dźwięku sokowirówki, każdy krok bliżej do gabinetu terapeutki potęgował bóle ciała, a ochota by po prostu zanurzyć się w gorącej wannie popijając kieliszek wina była zdecydowanie lepszą alternatywą niż jakiś automasaż. Ale byłam tylko ja, moje obolałe ciało i dusza, które darły się nazbyt głośno by uciec. Ale wiedziałam, że choćbym uciekała bardzo daleko, od siebie nie ucieknę.

Dziś wybieram jedzenie, które mi służy. Dziś nie trzymam się żadnej diety, po prostu moje ciało doskonale wie czego mu potrzeba i po to sięgam. Oczyściło się na tyle, że kiedy świadomie nie słyszę, podpowiedzi przychodzą we śnie. Niedawno miałam ochotę na orzechy do tego stopnia, że zjadłam ich naprawdę ogromną ilość, ale to ciągle było mało. W końcu miałam sen, Kawula no fajnie sobie jesz, ale weź Ty kup orzechy brazylijskie i będzie spokój. I choć nie jestem ich fanką, na sam widok dostałam ślinotoku, a po zjedzeniu garści wszelki głód orzechowy się rozpłynął i poczułam zastrzyk nowych sił. Jeśli czuję, że mam jeść tylko surowe, jem. Jeśli czuję, że chcę pić tylko soki, piję. Jeśli czuję, że kawa mi służy, piję. Jeśli czuję, że herbaty nie dla mnie, piję gorącą wodę z plasterkiem cytryny. Jeśli czuję, że nabiał nie jest dla mnie, nie zjem ani grama. Jeśli czuję, że mięso mi nie służy, nie rusza mnie. Kieruję się tym, jaką faktycznie ma potrzebę moje ciało. Nie smakiem. Nie zachcianką. Nie fanaberią. Te zaspakaja mi poranne cappuccino i własnoręcznie upieczone ciasteczka orkiszowe. Smaki mną już nie rządzą. Jem na tyle świadomie na ile potrafię. Tak jak zjem, tak się będę czuła. Tak jak myślę o jedzeniu takie będzie moje zdrowie. A kiedy przychodzą jeszcze czasem chwile na słodycz nazbyt słodką, zjadam by po raz kolejny stwierdzić, że znowu na wiele miesięcy mam dość i jednak zwykła kasza z warzywami powoduje u mnie westchnienie zadowolenia większe niż kiedyś kieliszek dobrego wina.

PS wiesz co dla Ciebie jest najlepsze. Odważ się to usłyszeć. Odważ się to zobaczyć. Odważ się żyć dla siebie.

2 komentarze:

  1. Czytałam każde zdanie z zainteresowaniem! Jesteś naprawdę wielka! Odważyłaś się i spróbowałaś! Zrobiłaś mi straszną ochotę na ten sok. Mniam.

    PS. Sama jestem wegetarianką z całej mojej (mięsożernej) rodziny. Czuję się z tym świetnie. Uwielbiam gotować, smakować. Kolory dominują w moim jadłospisie. Cieszę się z każdego posiłku. Każdy kęs sprawia mi radość.
    Całuję! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak tam soczek? Zrobiony? Wypity? :-)
      Dziękuję, że się dzielisz :-)

      Usuń

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)