Pamiętam dni, kiedy to, że mam
ciało było dla mnie sprawą wyjątkowo kłopotliwą, bolesną, męczącą. Pamiętam
dni, kiedy kuliłam się z bólu, kiedy tabletki łykałam jedynie po to by na
chwilę nie czuć. Pamiętam dni, kiedy każdy krok sprawiał ból, że zapragnęłam w
ogóle nie chodzić nigdzie. Pamiętam dni, kiedy nie wiedziałam czy mam ciało czy
tylko jeden wielki balon zakończeń nerwowych. I pamiętam dzień, w którym
zdecydowałam, że tak dłużej być nie może, że już dość życia w uzależnieniach,
zależnościach, niewoli pod rządami bólu. Pamiętam to doskonale bo tylko jeden krok
dzielił mnie od śmierci. I tylko ode mnie zależało co wybiorę. Wyciągnęłam ręce
ku życiu. I od tamtej chwili na mojej drodze zaczęły pojawiać się odpowiednie osoby, które
podpowiedziały odpowiednie rozwiązania. Bioenergoterapia. Zioła. Homeopatia. Masaż
Lomi Lomi. Klasyczna terapia. Psychologia Zorientowana na Proces. Joga.
Podróże. Wszystkie kroki zrobiłam sama. Dostałam narzędzia, skorzystałam.
Dzień przed podjęciem decyzji o
życiu, nie miałam żadnych środków finansowych by wprowadzić którekolwiek z
rozwiązań w życie. Dzień po rozpoczęło się pasmo cudów, które trwa do dziś. Nie
pytaj mnie jak, jeśli chcesz zmian, po prostu je rozpocznij, a uruchomią się
cuda odpowiednie tylko dla Ciebie. Ja miałam swoje, mogę się jedynie podzielić
kawałkiem drogi. Co z tym zrobisz, to Twoja sprawa. Idę dalej.
Traktowałam moje ciało jako worek
mięśni, który może pochłonąć wszystko, co mu podam. I tak było. Jadłam
świństwa, piłam jeszcze gorsze świństwa. Wszystko co było potencjalnie zdrowe
było dla mnie obrzydliwe. Kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałam: weganizm, nie
wiedziałam co to jest za twór. Do dziś się śmiejemy z przyjaciółką z tamtego
incydentu. Nie wyobrażałam sobie, że można jeść surówki, nie pić alkoholu,
zrezygnować z cukru i produktów z białą mąką i drożdżami. Ale jeśli miałam żyć,
wiedziałam, że chcę spróbować. Przez pół roku zmieniałam swoje nawyki
żywieniowe. Nauczyłam się od nowa gotować, smakować, czuć. Po trzech miesiącach
na zapach chipsów robiło mi się niedobrze, alkohol powodował niestrawność,
mięso śmierdziało. Po trzech miesiącach trzęsłam się z radości na widok świeżo
wyciśniętego o poranku soku marchewkowego. Byłam jednak dla siebie wyrozumiała.
Jeśli mimo wszystko chciałam zjeść coś z „zakazanej listy” zjadłam, wypiłam, i…
najczęściej nie trawiłam. Ale kilkanaście razy musiałam się przekonać na
własnej skórze, ileś razy zwymiotować, ileś razy się pochorować by w końcu się
nauczyć nowego stylu jedzenie, myślenia, czucia. Kiedy gotowałam, zabijałam naturalne
smaki przyprawami, dziś wystarcza jedno zioło, czasem tylko odrobina soli by
rozkoszować się prostotą posiłku, jego kolorami, zapachem, smakiem. Zajęło mi
to kilka lat. W tym czasie byłam bliska poddaniu się kilkadziesiąt razy. Bo
miało być lepiej, a było gorzej. Dużo gorzej. Jedyną osobą, która mogła
wytrwać, która mogła mi pomóc, byłam ja sama, nawet jeśli bardzo chciałam żeby
było inaczej, żeby ktoś zrobił za mnie całą robotę…
Więc wstawałam przed 6 rano by
ugotować sobie obiad do pracy, by przygotować świeży sok, by choć 5 minut
poświęcić mojemu ciału. Nie spieszyć się. Na spokojnie. Potem praca. Po pracy
terapia. Po terapii czas dla ciała, tym razem trochę dłużej, choćby godzina
automasażu intuicyjnego. Lekka kolacja. Gdzieś pomiędzy godzinami dnia wypitych
kilka kubków ziół. Czasem nie miałam ochoty wstawać z łóżka, miałam dość
dźwięku sokowirówki, każdy krok bliżej do gabinetu terapeutki potęgował bóle
ciała, a ochota by po prostu zanurzyć się w gorącej wannie popijając kieliszek
wina była zdecydowanie lepszą alternatywą niż jakiś automasaż. Ale byłam tylko
ja, moje obolałe ciało i dusza, które darły się nazbyt głośno by uciec. Ale
wiedziałam, że choćbym uciekała bardzo daleko, od siebie nie ucieknę.
Dziś wybieram jedzenie, które mi
służy. Dziś nie trzymam się żadnej diety, po prostu moje ciało doskonale wie
czego mu potrzeba i po to sięgam. Oczyściło się na tyle, że kiedy świadomie nie
słyszę, podpowiedzi przychodzą we śnie. Niedawno miałam ochotę na orzechy do
tego stopnia, że zjadłam ich naprawdę ogromną ilość, ale to ciągle było mało. W
końcu miałam sen, Kawula no fajnie sobie jesz, ale weź Ty kup orzechy
brazylijskie i będzie spokój. I choć nie jestem ich fanką, na sam widok
dostałam ślinotoku, a po zjedzeniu garści wszelki głód orzechowy się rozpłynął
i poczułam zastrzyk nowych sił. Jeśli czuję, że mam jeść tylko surowe, jem.
Jeśli czuję, że chcę pić tylko soki, piję. Jeśli czuję, że kawa mi służy, piję.
Jeśli czuję, że herbaty nie dla mnie, piję gorącą wodę z plasterkiem cytryny.
Jeśli czuję, że nabiał nie jest dla mnie, nie zjem ani grama. Jeśli czuję, że
mięso mi nie służy, nie rusza mnie. Kieruję się tym, jaką faktycznie ma
potrzebę moje ciało. Nie smakiem. Nie zachcianką. Nie fanaberią. Te zaspakaja
mi poranne cappuccino i własnoręcznie upieczone ciasteczka orkiszowe. Smaki mną
już nie rządzą. Jem na tyle świadomie na ile potrafię. Tak jak zjem, tak się
będę czuła. Tak jak myślę o jedzeniu takie będzie moje zdrowie. A kiedy
przychodzą jeszcze czasem chwile na słodycz nazbyt słodką, zjadam by po raz
kolejny stwierdzić, że znowu na wiele miesięcy mam dość i jednak zwykła kasza z
warzywami powoduje u mnie westchnienie zadowolenia większe niż kiedyś kieliszek
dobrego wina.
PS wiesz co dla Ciebie jest najlepsze. Odważ się to usłyszeć. Odważ się to zobaczyć. Odważ się żyć dla siebie.
PS wiesz co dla Ciebie jest najlepsze. Odważ się to usłyszeć. Odważ się to zobaczyć. Odważ się żyć dla siebie.
Czytałam każde zdanie z zainteresowaniem! Jesteś naprawdę wielka! Odważyłaś się i spróbowałaś! Zrobiłaś mi straszną ochotę na ten sok. Mniam.
OdpowiedzUsuńPS. Sama jestem wegetarianką z całej mojej (mięsożernej) rodziny. Czuję się z tym świetnie. Uwielbiam gotować, smakować. Kolory dominują w moim jadłospisie. Cieszę się z każdego posiłku. Każdy kęs sprawia mi radość.
Całuję! :*
Jak tam soczek? Zrobiony? Wypity? :-)
UsuńDziękuję, że się dzielisz :-)