Kiedyś chciałam zbawiać świat! Zmieniać, naprawiać, kleić,
przykręcać śrubki! O pycho! I na tamten moment nie umiałam inaczej, dobre były
moje intencje, bo łatwiej mi było zajmować się czyimś życiem niż własnym.
Łatwiej otrzeć łzy bliźniemu, niż sobie. Łatwiej mi było słuchać niż być
wysłuchaną. Łatwiej opatrzyć rany komuś, niż sobie. I to też robiłam. Mogłam rzucić
wszystko, bo ktoś potrzebował w moim mniemaniu pomocy. I biegłam, wchodziłam w
jego świat, przeżywałam jego problemy, płakałam jego łzami, czułam jego ból.
Odstawiałam siebie na boczny tor, który był wiecznie w fazie remontów, a żaden
pociąg tamtędy od dawna nie jeździł.
Miałam misję! Pomóc jak największej liczbie osób, ulżyć w
bólu, wysłuchać duszę. Ukochać dzieci, które miłości nie znają, nakarmić
głodnych, oczyścić trawę, przytulić zwierzęta, potrzymać za rękę samotnych.
Moja praca miała robić różnicę w ich światach. Tymczasem mój kurczył się,
przygniatał pod ciężarem ludzkich spraw. Jakież miałam wysokie mniemanie o
sobie, mówiąc, że chcę komuś pomóc! Jakobym to ja cokolwiek robiła! Ileż razy
pochłaniałam wszystkie pochlebstwa zapychając dumie żołądek, że dłonie takie
cudowne, że leczę, że przynoszę ulgę, że taka jestem empatyczna…
Przyszedł dzień, w którym poczułam, że dopóki nie naprawię
siebie, nie przyczynię się do niczego poza własnym cierpieniem. Im bardziej
chciałam „pomóc”, tym szybciej znikałam. W końcu stałam się niewidzialna dla
samej siebie, wystraszyłam się, kiedy w lustrze patrzyły na mnie puste oczy.
Martwe... Zatrzymałam się na tyle długo by zapłakać nad tą, która bardzo potrzebuje
pomocy, obiecać jej pomocną dłoń. I odgarnęłam śnieg z torów, wymieniłam przekładnie,
wypolerowałam szyny, zbudowałam nowe wagony. Pociąg mknie przed siebie,
zabierając po drodze każdego, kto ma chęć do niego wsiąść, pamiętając, że w dowolnym momencie może z niego wysiąść.
Moja wolność, twoja wolność. Szanuję je obie, nawet jeśli rozum chciałby
inaczej. Ten pogodził się już z drugorzędną rolą. Nastały inne czasy.
I już nie chcę zbawiać świata. Zmieniać, naprawiać, kleić,
przykręcać śrubek. To „samo się” zrobi, bez mojego „chcenia”. Swoje robię tak
jak potrafię najpiękniej, by mój pociąg już nigdy nie stał na bocznym torze, by
nie wadził innym traktom. Przez serce i dłonie przelewa się to, co nie należy
do mnie. Odświeża mnie, daje co ma dać tym, którzy jadą ze mną. I to wszystko,
moje zadanie spełnione. Jestem naczyniem, pozwalam się napełniać, pozwalam by
ze mnie brano to, co komu potrzebne. Dla wszystkich wystarczy. Piję z innych
naczyń, im też nigdy niczego nie zabraknie. Jest nas więcej. I nawet jeśli
czasem ktoś uważa, że coś komuś „robię”, „leczę”, „przynoszę ulgę”, to zasługi
przekazuję wyżej z wdzięcznością, kłaniając się z coraz większą pokorą…
jakbym czytała o sobie tylko ta pierwsza część... no właśnie może też powinnam się zatrzymać... i odgarnąć tory, naprawić trochę tu trochę tam... po raz kolejny dziękuję...
OdpowiedzUsuńDziękuję ;-)
OdpowiedzUsuń