Prosta
czynność, wdech-wydech, wydaje się czasem niemożliwa. Klatka piersiowa powinna
unosić się i łagodnie opadać. Choć tyle pracy nad sobą wykonałam, bywa, że czasem
jeszcze walczę o każdy oddech. Ból otacza, pochłania, wciąga, ogarnia wszystko.
Wtedy marzę, żeby nic nie czuć. Choćby przez kilka sekund nie mieć świadomości
pulsującego ciała, gorączki krwi, kleszczącego uścisku nerwów.
Kiedyś myślałam, że ból
warunkuje moje istnienie. On wyznaczał kiedy był czas na sen, kiedy mogłam
odpocząć, kiedy oddychać. Dziś słucham tego, co bolące ciało chce mi
powiedzieć, a czasem opowiada naprawdę ciekawe historie, odkopane z
hipnotycznej czerni podświadomości...
To już
prawie pięć lat kiedy z otchłani bezkresnej pustki wyłania się bezkształtna
masa, która przypomina wielkiego owada w pancerzu starych schematów. Skorupa co
jakiś czas odpada. W bólu. Segment po segmencie.
Myślę,
że każda przemiana rodzi się w bólu, inaczej byłaby niedostrzegalna.
Wszystko
pulsuje, tętni, dudni, szumi. Kakofonia dźwięków rozbrzmiewa w moim ciele. Dum,
dum, dum – odzywa się serce. Puk, puk, puk – skronie stanowczo sygnalizują
swoją obecność. Szszszszsz, szszszszsz, szszszzzz – burzy się krew w tętnicy
szyjnej. Bulgul, bulgul, bulgul – faluje cały brzuch. Buch, buch, buch, tadum,
tadum, zadum – włącza się czoło. Puch, puch, puch, cyk, cyk, cyk, puch, puch,
puch – grają nogi. Każdy kawałek mojego ciała tworzy swoją muzykę. Głównym
dyrygentem tej cielesnej orkiestry był zardzewiały, tempo zakończony i bardzo
stary gwóźdź. Tkwił niezmiennie od lat w tym samym miejscu. Prężył się dumnie
ze swojego centrum dowodzenia w moich lędźwiach... Zrobienie kroku czasem było
niemożliwe.
Moje ciało było nabrzmiałe.
Opuchnięte. Napełnione brudną wodą. Dziś wiem, że był to mechanizm obronny
przed wchłonięciem zatrutej cieczy. Ciało miało już dość i dudniło cierpieniem.
Żyły powoli zaczęło rozsadzać zmęczenie, tak jakby męczyło je transportowanie
chorej krwi. Czasami zerkałam ukradkiem na swoje powiększone nogi, nabrzmiały
brzuch, opuchnięte ramiona. W chwilach czułości gładziłam naciągniętą na
lędźwiach skórę z nadzieją, że będzie lepiej, że w końcu pancerz całkiem
opadnie i przybierze postać kolorowego motyla. Wolnego. Gotowego polecieć na
najpiękniejszą łąkę, choćby była na drugim końcu świata, a podróż wymagała
niezliczonych dni i nocy...
Ileż razy kolejny
przeszywający plecy ból pozbawiał mnie złudzeń. Nie pogodzona ze swoim stanem
płakałam bez łez. Bóle głowy przyćmiewały wszystko, co dobre. I kiedy już
naprawdę brakło mi tchu, zdałam sobie sprawę z faktu, że choćbym setki razy
obracała w głowie tylko jedno pytanie: dlaczego?- nie otrzymam odpowiedzi. Nie potrzebuję jej
znać. I nagle, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, przestaję
pytać, akceptuję to, co jest, tak ma być, tak jest dla mnie najlepiej.
Przytulam ból do siebie.
Nareszcie powraca życiodajny oddech.
Robię kolejny krok do przodu,
większy niż poprzednie dwa wstecz razem wzięte.
Dziś ciało jest moim największym
guru. Gdyby nie ono, nie wyruszyłabym na poszukiwania życia, gdzie krew płynie
spokojniej, widzi się bez otumaniających tabletek przeciwbólowych, smaki są tak
wyraźne, zapachy jeszcze bardziej. Ból jest moim kołem ratunkowym, bez niego
dalej płynęłabym bezpiecznie w pięknym statku nieświadoma tego, że można żyć
pełniej.
Na macie do jogi badam moje
ciało, a kiedy pojawia się ból, cieszę się z niego. Coś jest jeszcze do
zrobienia, coś do wzmocnienia, coś do przekroczenia. Uczę się odnajdywać
wygodę, nawet kiedy jest niewygodnie i coś jeszcze zaboli. Nie uciekam od bólu,
już go nie wyrzucam za drzwi. Czasem zostaje ze mną na dłużej, dając mi czas na
zastanowienie się co jeszcze nie współgra w moim życiu, co jeszcze wymaga
zmiany, co jeszcze mogę zrobić, by żyć zdrowiej, co jeszcze wymaga wyjęcia na
światło dzienne z podziemi umysłu. Ból mnie prowadzi, pomaga się rozwijać,
wzmacnia mnie, uwrażliwia. Czasem ból fizyczny brata się z psychicznym, podają
sobie dłonie w geście porozumienia i spoglądają na mnie, cierpliwie czekając aż
załapię o co im tak naprawdę chodzi.
I choć po wczorajszej sesji
jogi, moje ramiona bolą mnie tak mocno, że sporego wysiłku wymaga ode mnie
podniesienie szklanki z wodą, uśmiecham się choć trochę z grymasem, to jednak
jest to uśmiech. Znowu mogę nauczyć się czegoś nowego o wszechświecie mojego
ciała, wpuścić tam trochę światła i przestrzeni, iść krok dalej. Do kolejnej
granicy, za którą czeka niezbadane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)