czwartek, 20 grudnia 2012

Mój przyjaciel ból


Prosta czynność, wdech-wydech, wydaje się czasem niemożliwa. Klatka piersiowa powinna unosić się i łagodnie opadać. Choć tyle pracy nad sobą wykonałam, bywa, że czasem jeszcze walczę o każdy oddech. Ból otacza, pochłania, wciąga, ogarnia wszystko. Wtedy marzę, żeby nic nie czuć. Choćby przez kilka sekund nie mieć świadomości pulsującego ciała, gorączki krwi, kleszczącego uścisku nerwów.

Kiedyś myślałam, że ból warunkuje moje istnienie. On wyznaczał kiedy był czas na sen, kiedy mogłam odpocząć, kiedy oddychać. Dziś słucham tego, co bolące ciało chce mi powiedzieć, a czasem opowiada naprawdę ciekawe historie, odkopane z hipnotycznej czerni podświadomości...


To już prawie pięć lat kiedy z otchłani bezkresnej pustki wyłania się bezkształtna masa, która przypomina wielkiego owada w pancerzu starych schematów. Skorupa co jakiś czas odpada. W bólu. Segment po segmencie.

Myślę, że każda przemiana rodzi się w bólu, inaczej byłaby niedostrzegalna.

Wszystko pulsuje, tętni, dudni, szumi. Kakofonia dźwięków rozbrzmiewa w moim ciele. Dum, dum, dum – odzywa się serce. Puk, puk, puk – skronie stanowczo sygnalizują swoją obecność. Szszszszsz, szszszszsz, szszszzzz – burzy się krew w tętnicy szyjnej. Bulgul, bulgul, bulgul – faluje cały brzuch. Buch, buch, buch, tadum, tadum, zadum – włącza się czoło. Puch, puch, puch, cyk, cyk, cyk, puch, puch, puch – grają nogi. Każdy kawałek mojego ciała tworzy swoją muzykę. Głównym dyrygentem tej cielesnej orkiestry był zardzewiały, tempo zakończony i bardzo stary gwóźdź. Tkwił niezmiennie od lat w tym samym miejscu. Prężył się dumnie ze swojego centrum dowodzenia w moich lędźwiach... Zrobienie kroku czasem było niemożliwe.

Moje ciało było nabrzmiałe. Opuchnięte. Napełnione brudną wodą. Dziś wiem, że był to mechanizm obronny przed wchłonięciem zatrutej cieczy. Ciało miało już dość i dudniło cierpieniem. Żyły powoli zaczęło rozsadzać zmęczenie, tak jakby męczyło je transportowanie chorej krwi. Czasami zerkałam ukradkiem na swoje powiększone nogi, nabrzmiały brzuch, opuchnięte ramiona. W chwilach czułości gładziłam naciągniętą na lędźwiach skórę z nadzieją, że będzie lepiej, że w końcu pancerz całkiem opadnie i przybierze postać kolorowego motyla. Wolnego. Gotowego polecieć na najpiękniejszą łąkę, choćby była na drugim końcu świata, a podróż wymagała niezliczonych dni i nocy...

Ileż razy kolejny przeszywający plecy ból pozbawiał mnie złudzeń. Nie pogodzona ze swoim stanem płakałam bez łez. Bóle głowy przyćmiewały wszystko, co dobre. I kiedy już naprawdę brakło mi tchu, zdałam sobie sprawę z faktu, że choćbym setki razy obracała w głowie tylko jedno pytanie: dlaczego?-  nie otrzymam odpowiedzi. Nie potrzebuję jej znać. I nagle, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, przestaję pytać, akceptuję to, co jest, tak ma być, tak jest dla mnie najlepiej.

Przytulam ból do siebie. Nareszcie powraca życiodajny oddech.
Robię kolejny krok do przodu, większy niż poprzednie dwa wstecz razem wzięte.

Dziś ciało jest moim największym guru. Gdyby nie ono, nie wyruszyłabym na poszukiwania życia, gdzie krew płynie spokojniej, widzi się bez otumaniających tabletek przeciwbólowych, smaki są tak wyraźne, zapachy jeszcze bardziej. Ból jest moim kołem ratunkowym, bez niego dalej płynęłabym bezpiecznie w pięknym statku nieświadoma tego, że można żyć pełniej.

Na macie do jogi badam moje ciało, a kiedy pojawia się ból, cieszę się z niego. Coś jest jeszcze do zrobienia, coś do wzmocnienia, coś do przekroczenia. Uczę się odnajdywać wygodę, nawet kiedy jest niewygodnie i coś jeszcze zaboli. Nie uciekam od bólu, już go nie wyrzucam za drzwi. Czasem zostaje ze mną na dłużej, dając mi czas na zastanowienie się co jeszcze nie współgra w moim życiu, co jeszcze wymaga zmiany, co jeszcze mogę zrobić, by żyć zdrowiej, co jeszcze wymaga wyjęcia na światło dzienne z podziemi umysłu. Ból mnie prowadzi, pomaga się rozwijać, wzmacnia mnie, uwrażliwia. Czasem ból fizyczny brata się z psychicznym, podają sobie dłonie w geście porozumienia i spoglądają na mnie, cierpliwie czekając aż załapię o co im tak naprawdę chodzi.

I choć po wczorajszej sesji jogi, moje ramiona bolą mnie tak mocno, że sporego wysiłku wymaga ode mnie podniesienie szklanki z wodą, uśmiecham się choć trochę z grymasem, to jednak jest to uśmiech. Znowu mogę nauczyć się czegoś nowego o wszechświecie mojego ciała, wpuścić tam trochę światła i przestrzeni, iść krok dalej. Do kolejnej granicy, za którą czeka niezbadane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)