piątek, 29 marca 2013

Oddychaj!


Dziś obudziłam się nie dość, że wcześnie, to jeszcze z bólem całego ciała. Jakby rozlało się na nie coś, co niby przypomina infekcję, ale nią nie jest… Umysł powolny, ociężały, zrezygnował z produkowania myśli. Ręce niespiesznie kroiły sałatkę. Nogi utrzymywały cały ciężar, który nazbyt wcześnie podniósł się ze snu. Na samą myśl o tym, żeby wyjść z domu na sesję jogi, w ten śnieg, który zaczął znowu padać, zrobiło mi się jeszcze słabiej. Ale… ale… No nie ze mną te numery moje drogie ciało. Rozumiem i szanuję twoje potrzeby, więc tym bardziej idziemy się ugrzać! Wypocić! Naoddychać! Zobaczysz, nie będzie tak źle… Oddzieliłam lenistwo i podszepty umysłu, że przecież przeziębiona to co będę w ten mróz szła, że jutro wyjeżdżam no i lepiej się oszczędzać, bla bla bla. Wyodrębniłam szczerą potrzebę bycia ze swoim ciałem, wypieszczenia go gorącym powietrzem w sali do jogi i ruszyłam w wiosenną zimę. Nogi same mnie poniosły i nawet odpuściłam sobie komunikację miejską. Tuż pod drzwiami do klubu jogi, stwierdziłam, że chyba jednak nie dam rady… Ale po parunastu minutach już byłam na macie, szczęśliwa, że przełamałam opór, który tkwił niczym zadra w starym schemacie, upchany gdzieś między zwojami mózgowymi.

I właśnie dziś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki byłam świadkiem najlepszej własnej sesji jogi od niepamiętnych tygodni… Liczył się tylko oddech, układ ciała, obraz wewnętrznych powiązań, przepływ… Dziś oddech był mym przewodnikiem i wydobył się sam z siebie i trwał ze mną do samego końca, który nazbyt szybko się zjawił. I choć pot lał się ze mnie niemiłosiernie, dziś nie poczułam żadnego dyskomfortu, ciągnięcia, zmuszania, popychania, bata ego, które chce gdzieś dojść JUŻ. Zwykły wdech-wydech, a dla mnie jest cudem. Powietrze wciskało się wszędzie i naprawdę widziałam jak dotyka swoim życiem każdy jeden mięsień. Płynność. Falowanie. Opadanie. Wznoszenie się. Nieruchomość. Sztywność. Miękkość. Gracja. Elastyczność. Swoboda. Przepływ.

Myśli siedziały cicho same zadziwione, oszołomione tym spektaklem. Wpadłam w czarną dziurę własnego oddechu. I rozmyła się sala, nie było nikogo obok, uleciał głos prowadzącej, zniknęło wszystko oprócz oddechu i tej, która obserwuje oddech. Niezwykłe… I nie potrafię powiedzieć CO się wydarzyło, czy to wynik jakiejś nieznacznej infekcji i ogólnej podatności na puszczenie zmagań, czy może jakiegoś czary mary, hokus pokus. Półtorej godziny ulgi, wolności od tego by gdzieś dojść, akceptacji każdego najmniejszego ruchu, wdzięczności do tego, w czym się znajduję… I choć półtorej godziny wcześniej było mi słabo, że z trudem mogłabym unieść moje ciało na rękach, skończyłam z siłą o jaką znowu się nie podejrzewałam… Naprawdę, możemy dużo więcej niż się nam wydaje… Wystarczy tylko stanąć po swojej stronie, dać sobie szansę, zaprosić siebie do współpracy…

Za każdym razem gdy ogarnia mnie taki STAN, jego intensywność poraża lekkością. Przychodzi kiedy mu się podoba, odchodzi łagodnie, jak poranek. I kiedy już znika całkiem, wspomnienie o tym, jest niczym w porównaniu z chwilą trwania TEGO. Nie ma gwarancji, że powróci. Ale to nic nie szkodzi. TO znajdzie drogę. Wystarczy, że nie będę mu przeszkadzała… Czasem pomaga w tym ból całego ciała, a czasem zwykły zachwyt księżycem w pełni… A czasem wystarczy po prostu oddychać…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)