Dziś obudziłam się nie dość, że wcześnie, to jeszcze z bólem
całego ciała. Jakby rozlało się na nie coś, co niby przypomina infekcję, ale
nią nie jest… Umysł powolny, ociężały, zrezygnował z produkowania myśli. Ręce
niespiesznie kroiły sałatkę. Nogi utrzymywały cały ciężar, który nazbyt
wcześnie podniósł się ze snu. Na samą myśl o tym, żeby wyjść z domu na sesję
jogi, w ten śnieg, który zaczął znowu padać, zrobiło mi się jeszcze słabiej. Ale… ale… No nie ze mną te numery moje drogie ciało. Rozumiem i szanuję
twoje potrzeby, więc tym bardziej idziemy się ugrzać! Wypocić! Naoddychać!
Zobaczysz, nie będzie tak źle… Oddzieliłam lenistwo i podszepty umysłu, że
przecież przeziębiona to co będę w ten mróz szła, że jutro wyjeżdżam no i
lepiej się oszczędzać, bla bla bla. Wyodrębniłam szczerą potrzebę bycia ze
swoim ciałem, wypieszczenia go gorącym powietrzem w sali do jogi i ruszyłam w
wiosenną zimę. Nogi same mnie poniosły i nawet odpuściłam sobie komunikację miejską.
Tuż pod drzwiami do klubu jogi, stwierdziłam, że chyba jednak nie dam rady… Ale
po parunastu minutach już byłam na macie, szczęśliwa, że przełamałam opór,
który tkwił niczym zadra w starym schemacie, upchany gdzieś między zwojami
mózgowymi.
I właśnie dziś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
byłam świadkiem najlepszej własnej sesji jogi od niepamiętnych tygodni… Liczył
się tylko oddech, układ ciała, obraz wewnętrznych powiązań, przepływ… Dziś
oddech był mym przewodnikiem i wydobył się sam z siebie i trwał ze mną do
samego końca, który nazbyt szybko się zjawił. I choć pot lał się ze mnie
niemiłosiernie, dziś nie poczułam żadnego dyskomfortu, ciągnięcia, zmuszania,
popychania, bata ego, które chce gdzieś dojść JUŻ. Zwykły wdech-wydech, a dla
mnie jest cudem. Powietrze wciskało się wszędzie i naprawdę widziałam jak
dotyka swoim życiem każdy jeden mięsień. Płynność. Falowanie. Opadanie.
Wznoszenie się. Nieruchomość. Sztywność. Miękkość. Gracja. Elastyczność.
Swoboda. Przepływ.
Myśli siedziały cicho same zadziwione, oszołomione tym
spektaklem. Wpadłam w czarną dziurę własnego oddechu. I rozmyła się sala, nie
było nikogo obok, uleciał głos prowadzącej, zniknęło wszystko oprócz oddechu i
tej, która obserwuje oddech. Niezwykłe… I nie potrafię powiedzieć CO się
wydarzyło, czy to wynik jakiejś nieznacznej infekcji i ogólnej podatności na
puszczenie zmagań, czy może jakiegoś czary mary, hokus pokus. Półtorej godziny
ulgi, wolności od tego by gdzieś dojść, akceptacji każdego najmniejszego ruchu,
wdzięczności do tego, w czym się znajduję… I choć półtorej godziny wcześniej
było mi słabo, że z trudem mogłabym unieść moje ciało na rękach, skończyłam z
siłą o jaką znowu się nie podejrzewałam… Naprawdę, możemy dużo więcej niż się
nam wydaje… Wystarczy tylko stanąć po swojej stronie, dać sobie szansę,
zaprosić siebie do współpracy…
Za każdym razem gdy ogarnia mnie taki STAN, jego
intensywność poraża lekkością. Przychodzi kiedy mu się podoba, odchodzi
łagodnie, jak poranek. I kiedy już znika całkiem, wspomnienie o tym, jest
niczym w porównaniu z chwilą trwania TEGO. Nie ma gwarancji, że powróci. Ale to
nic nie szkodzi. TO znajdzie drogę. Wystarczy, że nie będę mu przeszkadzała…
Czasem pomaga w tym ból całego ciała, a czasem zwykły zachwyt księżycem w pełni…
A czasem wystarczy po prostu oddychać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)