piątek, 4 stycznia 2013

Zainfekowana dusza


Zostałam „zainfekowana”. Ewidentnie coś na mnie przelazło i się mnie teraz trzyma! A żeby było ciekawiej nie mam nic przeciwko temu! I takie „infekcje” trafiają mi się już od jakiegoś czasu. Co spotkam kogoś, kto mnie czegoś uczy, hop, siup i już mam to, co on ma najlepszego! Niezwykłe to… Bardzo bym sobie życzyła, żeby działało się tak w dwie strony, no, że sama też mam coś dobrego i to na innych potem przechodzi. Jedno jest pewne, u mnie zdecydowanie coraz więcej pozytywów, które przekazują mi ci, z którymi się stykam.


Moje ciało i duch posiada wyjątkową zdolność do absorbowania tych pysznych niuansów, które później pracują we mnie i ani się spostrzegę, a zmiany wkraczają na całego do mojego życia. Zaczęło się od kursu lomi lomi nui. Moi cudowni nauczyciele Danusia i Jurek Adamczykowie swoimi uściskami przekazali mi ogrom miłości. Spędzone dziesięć dni, zaowocowało zmianą KOLOSEM i naprawdę już nic nie było takie jak przedtem. Nagle zaczęłam kochać… SIEBIE! To było tak nowe i niezwykłe odkrycie, że miałam ochotę siebie tylko tulić. Zarazili mnie też miłością do dotyku pełnego bezwarunkowej miłości. Jakaś cząstka Danusi i Jurka jest we mnie i pracuje na korzyść moją i tych, z którymi się spotykam. A może przekazuję tę cząstkę dalej i oni są teraz w każdym przemasowanym przeze mnie człowieku? Coś mojego, coś ich, coś cudownej kolejnej nauczycielki Susan Pa'iniu Floyd… Och, pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz spotkałam się z Susan na warsztacie lomi… Kiedy stanęłam z nią przy stole i zaczęłyśmy razem masować COŚ się wydarzyło, choć tego nie dostrzegłam od razu… Dopiero po powrocie do domu poczułam, że moje lomi jest inne. Znowu zostałam obdarowana skarbem, który sobie wzrastał, a z każdym kolejnym spotkaniem czy to z Danusią i Jurkiem czy Susan było tego daru więcej i więcej, a i nie zamykałam już serca, tylko otwierałam drzwi coraz szerzej.

Po drodze poznałam moją przyjaciółkę Monikę, która krok po kroku wprowadzała mnie w tajniki świadomego żywienia i miłości do zwierząt. Bo choć wcześniej już rozpoczęłam przygodę z jedzeniem to jednak z mięsa zrezygnowałam kiedy ją poznałam. I to chyba dzięki niej pokochałam koty, nie tylko jej (i nie tylko koty). Otworzyła mi oczy na wiele spraw, choć wcale wiele nie mówiła. Ot, dzieliła się i nadal to robi, czasem milcząco, czasem maliowo, czasem werbalnie. To wystarcza by we mnie zagościło i zapracowało.

Potem był kurs Psychologii Zorientowanej na Proces… Rok z sobą, grupą, świetnymi nauczycielami! I ich mądrość, doświadczenie i uważność przechodziły na mnie stopniowo. Wystarczyło głębokie spojrzenie w oczy, już nie był potrzebny dotyk. Myk, i już o coś się wzbogacałam, a kiedy poczułam, że mam, mogłam nareszcie dawać bez lęku, że zabraknie.

A potem… Potem były Indie i mój nauczyciel Bharath Thambi. Czas spędzony z nim w ciszy, ciemności, w małym pokoiku… Bezcenny. W tej magii ciszy i oddechów działy się sprawy ważne i mniej ważne, a fragment jego duszy ochoczo rozgościł się w mojej. Pokochałam to, co niezrozumiałe, porzuciłam pewne pytania na rzecz milczenia, przewartościowałam wszystko. I wydaje mi się, że niczego sama nie zrobiłam, jakby ktoś za mnie…

Po Indiach długaśne marsze… Wędrówki szlakami trójmiejskimi z nią, z tą, która pachnie jaśminem. Dzięki Justynie odkryłam jak mocne mam nogi, jak odważne stopy i ile samozaparcia by iść i pokonywać swoje ograniczenia, ale i powiedzieć dość, kiedy sił brakuje, zamiast brnąć... Zaraziła mnie pasją do chodzenia, niby nic takiego, ale kiedy doda się to tego chodzenia teren, czyli górki, dolinki, klify, rzeczki, płaskie, śnieg, błoto, suche, deszcz, mróz, słońce, to już się robi ciekawie. A PO jestem taka szczęśliwa! I to nic, że mięśnie pulsują i śpiewają pieśni zmęczenia. Przestrzeń w ciele i umyśle warta jest trudu, który trudem jest jedynie w głowie, bo kiedy się tylko idzie przed siebie i nie myśli za wiele, droga mija wartko, nawet jeśli co krok to stroma górka, a kilometrów przebytych już przeszło 20.

I przyszedł czas na nauczycieli jogi, tu na miejscu, w Gdyni, w środowisku tak przyjaznym dla ciała i ducha, że mogłabym w nim się gościć i gościć. Kasia i Maciej. Każde inne, każde piękne, każde dające to, co mają najcenniejszego. Nie oszczędzają, nie wydzielają racji głodowych, nie wyliczają komu ile dać. Wystarczy, że raz dotkną, a przez ciało gna impuls korygujący postawę, układ tego, co w środku i na zewnątrz i już jest lepiej, łatwiej, luźniej. Czasem boleśnie, ale to dobry ból, leczący, oczyszczający… Wraz z nimi, wpadły jeszcze większe zmiany jedzeniowe i dzień obowiązkowo zaczyna się od soku ze świeżo wyciśniętej marchewki, albo pomarańczy, albo buraczka, albo jabłka, albo wszystko razem. A potem suróweczka i śniadanie z głowy. Każda sesja jogi z nimi daje mi takiego kopa, jakbym doświadczyła lotu rakietą. Mogę iść z nosem na kwintę o poranku, ale już po sesji w gorącym pomieszczeniu (min 32stopnie C, max, ach, ukochane prawie 40 i wilgotność powietrza idealna), wypocona, wygnieciona, rozciągnięta jestem taka szczęśliwa! I pot kapie zewsząd, mięśnie się trzęsą okrutnie, niektóre bolą w trakcie, inne się cieszą, że jeszcze ich kolej nie nadeszła, inne odpoczywają bo już są po, ale to wszystko jest warte tego jak się można poczuć PO! Miłość, szczęście, chęć ściskania każdego napotkanego po drodze, tańczenie, tworzenie, radość – wszystko wibruje sobie we mnie, a w tym „szaleństwie” wcale nie mam chęci się uspakajać i być opanowana.

Dziękuję każdej jednej osobie, którą spotkałam na swojej drodze. Która mnie dotknęła swoją pasją, spojrzała głęboko w oczy, podzieliła się tym, co ma w sobie najlepszego. Wasze dary rosną we mnie, a sama czuję się zobligowana by dbać o nie i pielęgnować, by zdrowe, pełne miłości mogły iść dalej. Czuję się zaszczycona, że mogę je w sobie przechowywać.

Tego co dla mnie zrobiliście nie zapomnę nigdy i każdą ciepłą myślą ślę modlitwy w Waszą stronę. I nie ma dnia bym nie była wdzięczna za to, że jesteście! A to wcale nie jest takie oczywiste. To, co robicie ma znaczenie! To jak dzielicie się sobą, każdy na swój sposób, robi ogromną różnicę, we mnie na pewno!
Obyście nigdy nie zwątpili w Wasze dary!

A swoje podziękowanie mogę najpełniej wyrazić w tej przestrzeni, którą wypełniacie w moim sercu. Słyszycie ją we mnie, nawet jeśli się nie widzimy. Moja wdzięczność i miłość nie ma granic. Milcząc, patrząc w oczy, przytulając - tak ją przekazuję. I chciałabym Wam oddać dwa razy więcej niż mi daliście…

Dziękuję, że Wam się chciało ze mną podzielić, na mnie spojrzeć, uśmiechnąć się, dotknąć, „zainfekować”.

2 komentarze:

  1. Kochana Lokowana Bubuniu,
    jestem wzruszona i bardzo się cieszę! tak uroczo i szczerze napisałaś! To ja Tobie dziękuję, że chodzimy razem i że jesteśmy szczęśliwe. I dziękuję naszej Monini, że nas skojarzyła - jesteśmy wszystkie prawdziwymi Wybrankami Losu!
    Właśnie! A jak się kiedyś zgłosimy na rajd, to będziemy się nazywały WYBRANKI LOSU! :-)))
    xxx Mucia

    OdpowiedzUsuń
  2. I ja się piszę,gdy czytam to co Ty Aguniu napiszesz to serducho się cieszy ogromnie a i myśli coraz piękniejsze i lepsze, chociaż daleko ale jakże blisko, przesyłając wdzięczność, radość i miłość :))))))) Anita

    OdpowiedzUsuń

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)