Rok temu o tej porze byłam w Indiach. Siedziałam może w sali
medytacyjnej, albo na dachu aszramu wystawiając obolałe mięśnie na słońce, albo
łapałam fragmenty snu by zregenerować ciało po sesji medytacyjnej, albo
kupowałam przy drodze świeże winogrono… Nie pamiętam, wiem, że nie
potrzebowałam wiele by żyć. Coś prostego do jedzenia, kawałek miejsca do spania, woda.
Nawet ubrań miałam mało, dwa, żeby jedno było czyste. Proste życie, cisza,
czasem śpiew, więcej słuchania, mniej mówienia…
Przed wyjazdem rozpoczęłam akcję sprzątanie. Wydawałam,
sprzedawałam, wyrzucałam. To, co zostało mieściło się w jednym samochodzie. Po
powrocie do Polski, stwierdziłam, że ciągle mam za dużo. Nawet „pamiątek” nie
przywoziłam, jedynie kilka obrazków, by w chwili, gdy zapomnę, zapaliły się
czerwoną lampką ostrzegawczą, że znowu błądzę w głąb krainy snów.
To, co było dla mnie kiedyś najcenniejsze, książki, dziś
przekazuję z miłością dalej. Może innym przyniosą więcej odpowiedzi niż mnie. Jestem
im wdzięczna, za to, co otrzymałam z ich równo zadrukowanych kart… Dziś czytam
z morskich fal niezwykłe przypowieści, przewracam stroniczki wirujących liści pomiędzy
szumiącymi drzewami, wchłaniam mądrości wpisane w leśne mokradła. Zamarznięte
wodorosty snują swoje refleksje, a fikuśnie ukształtowany sopel lodu z każdą
spadającą kroplą wystukuje mantrę, którą gdzieś głęboko w sobie rozpoznaję.
Opróżniam zatem moje zewnętrze, a w raz z tym procesem to
samo zachodzi w środku. Ciało podąża, umysł trochę oporniej, ale też w końcu
wiatr w nim hula, nawet jeśli czasem trafi na uszczelnienia, w końcu i one się
rozkruszą ze starości, a mnie nie chce się już obklejać nowymi.
Coraz mniej rozumiem, coraz mniej wiem, coraz mniej
ogarniam. I choć wydawać by się mogło, że znikam wraz z każdą „sprzątniętą”
rzeczą, że ginie gdzieś moja tożsamość pośród rzeczy niepotrzebnych, jak nigdy
czuję, że jestem. Potrafię zlokalizować drobne cząstki mojego ciała, połączyć
się z nimi, otoczyć myślą, uwolnić z nich napięcie, a kiedy gdzieś blokada
nadal trwa na posterunku, akceptuję to ograniczenie. Po coś ono tam jeszcze
jest… A może i ono już niepotrzebne tylko jeszcze nie mam w ten rozdział wglądu?
Jestem jak dorodny, zimowy sopel lodu w dniu odwilży. Ubywa
mnie kropla po kropli, a kiedy już nic nie zostaje, mała kałuża strużką
przeciska się do pobliskiej rzeczki, a ta wartko wpływa do morza… I już nie ma
znaczenia kim byłam i po co…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)