wtorek, 22 października 2013

Once upon a time


Dawno dawno temu, za siedmioma górami, siedmioma rzekami i siedmioma oceanami, bo tyle kiedyś było, mieszkała mała dziewczynka. A może to wcale nie było tak dawno dawno temu? Może to wcale nie była mała dziewczynka tylko kobieta? Możliwe, że tych gór i rzek i oceanów było trochę mniej, a może więcej, sama nie wiem dokładnie. Tak naprawdę, pewność mam, że gdzieś tam, w dużym mieście, w bloku, na piątym piętrze, w kolorowym pokoju mieszkała dziewczyna o imieniu Agnieszka. Podobno już tam nie mieszka, tak mówią mewy, które zaglądają co rano ciekawsko przez okno. Pewnego zwykłego dnia, może to był poniedziałek, a może piątek, o zwykłej porze, chyba przed zwykłą kolacją, wydarzyła się rzecz niezwykła. Dziewczyna postanowiła, że czas zacząć żyć.

Pół roku później rozłożyła białe skrzydła i poleciała przed siebie.

Tak naprawdę nie wiem co się stało. Pewnego dnia usłyszałam bardzo silny wewnętrzny głos, wręcz nakazujący wyjazd na kurs masażu Lomi Lomi Nui. Moje serce cieszyło się na spotkanie, więc pojechałam. Bez oczekiwań, bez planów, chyba jechałam nawet bez siebie samej...

Dawno, dawno temu byłam racjonalną Agnieszką, szczelnie zamkniętą w skorupie swojego istnienia i bólu, którym się obwarowałam nie dopuszczając do centrum najważniejszej osoby, siebie. Mieszkałam za górami, za lasami i wieloma morzami, oby dalej, oby ciszej, oby bez czucia. Już pierwsze hawajskie rytuały sprawiły, że postanowiłam zarzucić tobołek z niezbędnymi rzeczami i ruszyć do mojego wewnętrznego zamku. Codziennie byłam bliżej. Języki ognia skutecznie paliły stare łachmany, orzeźwiająca woda zmywała podróżny kurz, a wiatr cierpliwie przeganiał burzowe chmury. Och, był jeszcze mój własny głos. Kiedy usłyszałam go po raz pierwszy, wydał mi się taki sztuczny, nijaki, bezbarwny, fałszywy, zdradliwy. Obawiałam się go, w końcu tyle lat był moim więźniem, nie byłam pewna co zrobi, kiedy pozwolę mu iść przed siebie. Rozkułam łańcuchy, poczułam życiodajny oddech. Usłyszałam siebie. Płakałam i śmiałam się. Śpiewałam i milczałam. Mówiłam i słuchałam.

Powoli zaczęłam nabierać formy. Z kawałków porozrzucanego ciała, rodziła się nowa osoba, bez blizn, które ciągle były rozdrapywane. Z chirurgiczną precyzją rozpoczęłam proces łączenia, powrotu do harmonii. Ten proces trwał jeszcze dłuższy czas po kursie. Dziś na każdym kroku odkrywam coraz to nowsze pokłady siebie, z których warto z końcu zdmuchnąć kurz, wypolerować i utulić. Jestem dla siebie, nareszcie to zrozumiałam, a kiedy to poczułam... łzy wydostały się z głębokiej studni.

Dzięki Lomi Lomi Nui nareszcie widzę siebie, taką jaka jestem. Pewnego dnia malowałam rzęsy i nagle w źrenicy zobaczyłam swoją twarz. W małej, czarnej kropce, ja. Byłam zafascynowana! Jak można było tak długo nie widzieć siebie? Można było i trwało to za długo.

W chwili kiedy pierwszy raz przyłożyłam dłonie do osoby, którą miałam masować, wiedziałam, że chcę się dzielić wszystkimi lomi darami z tymi, którzy do mnie przychodzą czy to na masaż czy na warsztaty. Dziś każdy mój najdrobniejszy ruch mówi o miłości, szacunku, akceptacji i radości. Mówi jak jesteś wart wszystkiego, co najlepsze. Mówi o tej cudownej przestrzeni pełnej uważności, która rozpuszcza wszystko to, co już Ci nie służy. Mówi o tym, jak bardzo jesteś niezwykły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)