Wszystko tak szybko się zmienia. Godzina za godziną mijają i
splatają się w barwnym warkoczu. Każdy jeden włosek promieniuje inną energią,
przynosi nowe wiadomości o mnie samej. Przedpołudnie i sesja jogi, jak zwykle
owocna, choć wcale nie łatwa. Kryzysy ciała trafiają się ostatnio częściej, coś
się przełamuje, pulsuje, przepycha. Cieszę się z każdego bólu, bo po nim
przyjdzie uwolnienie. Cieszę się co prawda po fakcie, bo w momencie dziania się
średnio mi do śmiechu, zwłaszcza gdy zerknę na matę obok… U la la… Dlaczego ja
tak nie mogę daleko tej mojej nogi wyciągnąć? No? No dlaczego? I odpowiada mi
zestresowane ciało, które zamiast zachęcone do pracy, kuli się pod batem
ostrych słów, wymagań, roszczeń. Oddech… No tak, przecież jest oddech! „Głupie”
myśli mijają i już znowu jestem tylko sam na sam z matą, spleciona w
elastycznej fryzurze.
Radość trwa chwilę bo znowu wkrada się rozproszenie.
Prowadząca coś mówi, grupa pyta, rozproszenie, a ja w dziwnym wygięciu trwam
czekając na komendę. No może by się tak ktoś zlitował? Ile tu mam jeszcze stać?
Kiedy oni przestaną gadać? To zajęcia jogi czy spotkanie przy kawie? Umysł
błądzi, prześlizguje się od tematu do tematu, z radością ucieka z centrum,
pozostawiając mokre od potu ślady. Oddech… Po raz kolejny pojawia się mój
przyjaciel, ostatnio najwierniejszy ze wszystkich, bo potrafi wyciągnąć mnie z
mokradeł chmurnych myśli. Nowa lekcja skupienia. Zachować koncentrację na tym,
co w środku, niezależnie od zewnętrza. Udaje się.
Popołudnie pod znakiem hawajskich podróży ciała i ducha.
Chyba nigdy nie przestanie mnie fascynować moja praca, a ci, którzy mnie znają,
są już pewnie znudzeni tekstami w stylu: „czy już wspominałam, jak uwielbiam
moją pracę?”. Każdy człowiek wnosi w moje życie tyle skarbów. Mogę się już z
nim więcej nie widzieć, ale kilka godzin razem robi różnicę, czasem mnie,
czasem temu, kto się poddaje moim dłoniom. Przez parę godzin znajdujemy się w
jednym polu, poza tym, co znane. I tu umysł siedzi spokojnie, nie śmie nawet
pisnąć. Wie, że w tej przestrzeni nie ma szans, nawet nie opracowuje żadnego
planu, co mi zrobi jak mnie złapie. Odpuszcza, wycofuje się z szacunku dla
tego, co nienazwane.
Wieczór… Kiedy już myślę, że najlepsze mam za sobą, wpadają
do mego świata niespodzianki z intensywnością zapachu świeżo wyciśniętej
cytryny. Słowa, gesty, uściski, zdjęcia, prezenty smaczne i praktyczne, maile,
muzyka, kawa, ciastko. Nigdy nie znam dnia ani godziny, więc staram się mieć
serce otwarte choć czasem zakuje. Wolę tak, niż nic nie czuć, a byłam martwa za życia. Już nie zamykam
drzwi „na wszelki wypadek”, ochronnie, asekuracyjnie. Mam się czym podzielić,
przyjmuję też to, co inni mi ofiarują o zwykłej porze, zwykłego dnia. I choćby
było to tylko pięć minut spędzonych w „przelocie” z bratnią duszą, zostają
wypite do dna z kielicha teraźniejszości bez żalu, że nie ma tego czasu więcej.
Wszystko tak szybko się zmienia. Patrzę w lustro, nagle
dociera do mnie, jak długie mam już włosy i jak długie były kiedyś i jakie mogą
być znowu. Ciało kiedyś nabrzmiałe, dziś tętni zdrową krwią. Oczy takie wyraźne,
jakby chciały przeciąć szkło, jakże inne od tych sprzed paru lat. Klatka
piersiowa unosi się i opada równym tempem, a powietrze masuje żebra i łaskocze
pod nosem. Mój przyjaciel oddech w końcu doszedł do głosu, za co jest mu
wdzięczny cały organizm.
Noc… Ciekawe jaka się obudzę rano? Co się po drodze zmieni w
środku? Co na zewnątrz? STOP. Teraz nie wybiegam aż tak daleko. To dopiero nastąpi.
Teraz obserwuję to, co JEST, a jest tego wystarczająco dużo, więc mam co robić
:-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)