piątek, 14 grudnia 2012

Mój Przyjaciel Miasto


Zawsze chciałam mieszkać nad morzem. Już w ósmej klasie szkoły podstawowej, kiedy przyjechałam posłuchać szumu fal pierwszy raz z moją ciocią i przyjaciółką zarazem, zachwyciłam się. Pierwszy raz widziałam tyle piękna w jednym miejscu. Podskakiwałam jak małe dziecko, które widzi wróżkę, sklep ze słodyczami, wesołe miasteczko albo inna WYJĄTKOWĄ atrakcję. I nie wiem czy to wtedy postanowiłam sobie, że będę mieszkała w Gdyni czy później, ale nie wyobrażam sobie, żebym miała wylądować w Szczecinie czy Świnoujściu. Gdynia okazała się tak naturalna i oczywista, że wybór studiów w Gdańsku też nie był żadnym dla mnie zaskoczeniem. A po drodze przecież jeszcze Sopot! I tak trzy miasta, ale jakby jedno, zaoferowały mi dom, przestrzeń, wolność i ten kojący szum fal. Tu nawet silnie wiejące wiatry są niestraszne.


I choć mieszkam w Gdyni, Sopot jest dla mnie wyjątkowo łaskawy. Od dłuższego czasu obserwuję jak to miasto działa na moją korzyść, jest tajnym przyjacielem, który doskonale wie kiedy potrzeba mi czegoś, co wywoła uśmiech na twarzy, co przegna szare myśli, co sprawi, że znowu uwierzę w magię. I takim dobrym duchem dla mnie, jest właśnie Sopot. Za każdym razem kiedy do niego jadę, wiem, że spotka mnie coś pozytywnego. W zeszłym roku nawet dostałam dwie propozycje pracy, akurat tam, w sytuacji życiowej, w której najbardziej tego potrzebowałam. Ledwo postawiłam nogę na sopockiej ziemi, telefon. I tak ogromne było moje zdziwienie, że pamiętam dopytywałam panią, która dzwoniła czy aby na pewno się nadaję i czy nie chciałaby się może wcześniej ze mną spotkać i poznać? Nie, ona jest pewna, ale czy ja jestem i czy nie przeszkadza mi masowanie dzieci niepełnosprawnych na turnusie rehabilitacyjnym? Jak  może mi przeszkadzać? Przecież to dzieci mnie nakręcają pozytywnie i uwielbiam z nimi pracować, nie ważny wiek, płeć, stan zdrowia. Więc ona nie widzi problemu, widzimy się tego i tego dnia. Do widzenia. Dziękuję. Byłam w szoku… Po piętnastu minutach dosiadłam się do koleżanki z którą umówiłam się na porcję gorącej czekolady. Oznajmia mi, że wyjeżdża na miesiąc i czy bym jej nie mogła zastąpić w pewnym centrum masażu. A mogę, czemu nie, nowe doświadczenie. Sopot czuwał, a ja rozkoszowałam się tym, co miał mi do zaoferowania.

Takie cuda trafiają mi się bardzo często, ale w Sopocie występują wielokrotnie pomnożone. To tam znajduję więcej monet na ulicy, ludzie uśmiechają się przyjaźniej, dawne relacje odżywają z podwójną siłą, a stare nabierają nowych smaków i odcieni. To tam trafiam na znaki, które nakierowują mnie na odpowiednie tory, albo sprawiają, że przypominam sobie ze zdwojoną siłą o tym, co ważne. I wcale nie chcę tam mieszkać. Wystarczy mi odwiedzić dobrego ducha raz na jakiś czas, albo plażą wędrować z Gdyni do Sopotu, a potem rokoszować się opustoszałym zimowym Moniakiem i spokojnie pociągiem wrócić do domu. A po drodze oczywiście podnosząc grosiki, jakby niewidzialni Jaś z Małgosią je rozrzucili bym mogła ich odnaleźć, albo jakiś inny skarb.

Wczoraj od samego rana byłam w dobrym nastroju. No przecież popołudniem jadę do Sopotu! Ciekawe co dobrego mnie spotka? I choć jeszcze do niego nie dotarłam, kilka fajnych wiadomości wpadło do skrzynki mailowej, a w kiosku dwa styczniowe magazyny tego dnia się ukazały, w obu moje słowa, o tym, co zostawiłam za sobą, ale ciągle w sercu noszę. Indie we „Wróżce” i „Czwartym Wymiarze”. Na chwilę zatopiłam się w upalnych wspomnieniach, łza się w oku zakręciła, pojawiła się tęsknota nawet nie za ludźmi, ale za samą ziemią. A kiedy już prawie prawie byłam w Sopocie, czułam to wewnętrzne podekscytowanie. Wyszłam z pociągu, rozłożyłam ręce: Oto jestem, przyjmę Twoje dary ukochany przyjacielu! A on tylko na to czekał! Już na ławce przywitał mnie uśmiech, który sobie oderwałam i schowałam do kieszeni, tak, że czułam go pod palcami kiedy wkładałam zmarzniętą dłoń. Tuż za dworcem kolejna niespodzianka! „Weź ze sobą to, czego najbardziej ci dziś potrzeba”. I tu oderwałam sobie to, czego potrzebowałam w tamtej chwili najbardziej. Na spotkanie z koleżanką szłam z „wiarą przenoszącą góry” i było mi odważniej, pewniej, spokojniej. A po powrocie do domu, przeczytałam list od moich cudownych nauczycieli Lomi Lomi. Jak dobrze znowu się „spotkać” i pobyć, choć odległość daleka, to dla nas nie ma ograniczeń, bo serce czuje drugie serce i to się liczy. Piękne zakończenie dnia. Radość rozmnażała się niczym nieograniczona. 

Dziś dzielę się tym, co otrzymałam w darze od Sopotu. Proszę, oderwij sobie to, czego Ci potrzeba najbardziej. Dla każdego wystarczy.





PS Choć nie wiem gdzie mnie los rzuci i przyjdzie mi mieszkać, cieszę się, że otrzymałam ten dar mieszkania w Trójmieście i zaprzyjaźnienia się z tym, co tu już odkryłam, a co jeszcze czeka na mnie przykryte puchatym śniegiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)