Kiedy los zegnie Cię w pół, nie udawaj silniejszego niż
jesteś. Pozwól się zgiąć zgodnie z kierunkiem jaki wyznacza życie. Bądź pokorną
trzciną, w zielonym wygięciu znajdującą wygodę, poszerzającą swoją
elastyczność. A kiedy będziesz już tak blisko ziemi, że bliżej się nie da, nie
próbuj walczyć i za wszelką cenę podnieść jak najszybciej. Faktura twojej formy
sama się wyprostuje. Wiatr przygniecie, wiatr podniesie, wiatr wyrwie z
korzeniami, wiatr przeniesie dalej, wiatr zatańczy swój taniec jak Shiva niszczyciel.
Daj się porwać, poddaj, opadaj niżej i niżej, swobodnie, obserwując jak twoje
ciało opada, a ty schodzisz głębiej w siebie by tam chwilę pobyć i podziwiać to
co skryte poniżej poziomu, który już poznałeś. Daj się ponieść życiu w nowe
regiony siebie samego. Nie walcz z niewygodą. Zatrzymaj się nawet jeśli właśnie
wybucha wulkan. A może zwłaszcza wtedy... Weź trzy głębokie oddechy, a zdziwisz się, jak szybko twoje
warstwy zaczną się rozluźniać.
I opadniesz przez to co znane, jak jesienny liść. Zdążysz po
drodze pogadać ze wszystkimi wersjami siebie samego. Aż dotrzesz do kolejnej,
nowej. I choć początkowo będziesz się jej bał, w końcu dotkniesz jej bez lęku bo
dotarłeś tak daleko. I choć początkowo zaboli, z kolejnym oddechem znajdziesz w
sobie siłę by iść dalej. I choć początkowo wszystkie znane wersje ciebie będą
stawiały silny opór przed poznaniem kolejnej wystarczy, że przytulisz je
wszystkie, powiesz, że kochasz, a one same się rozstąpią bez walki robiąc w
tobie jeszcze więcej miejsca dla... ciebie....
Bez miękkiego wnętrza małży nie narodziłaby się siła perły.
Pozwól sobie na słabość, a zobaczysz jak szybko minie transformując się w
moc o jaką się nie podejrzewałeś.
Spoglądam na spokojną taflę jeziora. Trzcina szumi
przekazując cenne lekcje. Zginam się tak nisko jak i ona. Obserwuję to, co przy ziemi. Nisko niziuteńko. I tak nagle jak zawiał wiatr przygniatając tak nagle porywa ku górze i niesie hen ku rzęsom słońca. Gdzieś mijam dzieci ciągnące na kółkach
nazbyt ciężkie plecaki wypełnione książkami z wiedzą, która na wiele się nie
przyda w obliczu samego życia. Książki nie uczą jak zaprzyjaźnić się z wiatrem. Tego uczy elastyczna zieloność trzciny. I już mam ochotę podejść i z dziećmi pogadać, ale to nie moja rola. Życie samo zaprowadzi je do szkolnej ławki losu...
Nogi idą nowymi ulicami nowego miasta. Daję się
im prowadzić. Nie mam ochoty nigdzie dojść. Po prostu cieszę się wędrówką. I nagle
odkrywam, że za towarzyszy mam zimne nagrobki z napisami, że ktoś kiedyś się
urodził, ktoś kiedyś zmarł, ktoś był kimś dla kogoś. Siadam na ławce przy
jednym z nich i przyglądam się obco brzmiącym nazwiskom. Ciche łzy spływają po
policzku ogrzewając na ułamek sekundy chłód marmuru i znikając gdzieś w
szczelinie. Schylam się by ich poszukać, ale znajduję jedynie dorodne kasztany.
Przez chwilę bawię się gładkością brązowej skorupki.
Z zamkniętymi oczyma badam drobne szczeliny powstałe na
wskutek połączenia kasztana z ziemią. I choćby kasztan miał najpiękniejszą
łupinę, z największymi kolcami i ona nie uchroni go przed upadkiem. Niektóre
wyjdą z tego bez uszczerbku, inne pękną na pół, jeszcze inne zostaną naznaczone pęknięciami. To, że kasztan ma ranę nie powoduje, że przestaje być kasztanem. I
nawet jeśli dorodne egzemplarze nie mają na sobie pęknięć, każdy jeden zna ból
upadku, życia bez skorupki i bezbronnego leżenia na chłodnym podłożu. Każdy
jeden ma w sobie wewnętrzne pęknięcia, o których wie tylko on sam. I każdy jeden jest piękny w tym jaki jest.
Niektóre z kasztanów mają szczęście i podniosą je czyjeś
troskliwe dłonie. Może włożą do kieszeni, może ułożą z nich kompozycję, może
zbudują kasztanowego ludzika. Może... Dziś zabieram jeden z nich do mieszkania,
gdzie czeka na mnie magiczna kotka. Jakby wiedząc czego mi dziś potrzeba,
przysiada za moimi plecami i mruczącą pieśnią wygładza fale które wzniecił
wiatr. Każda jedna rozchodzi się równomiernie po całym moim ciele, a kiedy
ciała za mało, fale wędrują szerzej i szerzej kończąc swoje życie w kociej obecności.
Kotka i ja znikamy, a w powietrzu unoszą się jedynie nasze
równe oddechy naznaczone uśmiechem.
Oj Kawulko , ale Ty piszesz . Przeczytałam każde słowo - widać że pisane samym sercem - lubię to . Jutro jest rocznica śmierci mojej mamy ( nie , nie chcę się poużalać) tylko się boję bo każdy moment, każda sekunda jeszcze tak żywa w pamięci . Mam nadzieję, że się nie gniewasz , że wpadłam do Ciebie ? Pozdrawiam - Jola W.
OdpowiedzUsuńJolu, takie odwiedziny to sama przyjemność :) ciesze się i witam :) wirtualną kawką częstuję :) dziękuję za ciepłe słowo i odsyłam kasztany pełne uśmiechów :)
UsuńBlisko moim poglądom , mojemu podejściu do świata tekst..super!!!
OdpowiedzUsuńwitam I pozdrawiam serdecznie
witaj :) dziękuję za gościnę i Twój uśmiech tutaj :)
Usuńpięknego czwartku :)