wtorek, 30 lipca 2013

Between grass

Burza… Podobno nawet kilka burz na raz, na jednym niebie, kto to widział? Oj widziałam, słyszałam i czułam. Błyskawice śmigały tworząc jedną wielką podniebną orgię. Ciężko było odróżnić gdzie się która kończy, a gdzie zaczyna. Falowanie, przenikanie, wchłanianie. Wszystko legalnie, w zgodzie z naturą, za przyzwoleniem nieba, które świadkiem całego zdarzenia po prostu było niebem, na którym coś się wydarza… I byłam tam, pośród świateł sięgających gwiazd. I byłam na moim posłaniu drżąc przy każdym zderzeniu ciężkich chmur. I w drżenie się zamienił pokój, podłoga, ciało moje. I wszystko się rozpadło w ułamku sekundy, by wibrować w przestrzeni nieba, któremu i tak wszystko jedno co się na nim wydarza. Trzask, błysk, oddech. Oddech, błysk, trzask. Pojawiam się i znikam. Jakże to tak. Ano tak właśnie. Myśli zawiesiły się do odwołania. Nie jest mi ich jakoś szkoda. Nie wiem co je przepędziło… Czy ta rzeźnia umysłowa naprawdę się zamknęła, czy może to kolejna ściema? Nie wiem. Przecież mnie nie ma, bo właśnie przecina mnie kolejna błyskawica, porywa wibracja światła, tuż pod okiem nieba, które po prostu jest…

Noc się skończyła. Wypluła mnie ze swojego rozjaśnionego łona. Pocałowała w czoło na pożegnanie i dała kopniaka na szczęście mocnym hukiem chmur kończących koncert. Wstałam leniwie do końca nie wiedząc po jakiej stronie się znajduję i czy w ogóle się gdziekolwiek znajduję, czy może nadal jeszcze tam wibruję pomiędzy obściskującymi się burzami. I w dniu nic wielkiego się nie wydarzyło, a jednak tyle… Jakby COŚ otworzyło nade mną swój wór obfitości i patrzyło uradowane ile udźwignę, ile przyjmę, ile przekażę dalej. Biorę, uśmiecham się, przytulam, tańczę po środku pokoju z tym co przychodzi, odpisuję na listy, dłonie rozgrzane i gotowe na kolejną podróż na Hawaje, rozmawiam przez telefon, czytam smsy, wysyłam je, czekam na kogoś by z nim zniknąć i być zarazem, pozbywam się resztek myśli, które jak grzyby po deszczu wyrastają, sprzątam, gadam z roztoczami, piorę, daję czas swojemu ciału, robię wszystko i nic. Przechadzam się pomiędzy perłami codzienności. Świeże powietrze radośnie wpada do krwioobiegu.


Oglądam ciekawy film. Naprawdę już dawno takiego nie widziałam. Całkiem fajna kobieta gra w nim główną rolę. Podoba mi się, choć ma też swoje za uszami. Czasem razem z nią zapłaczę, innym razem zaraża mnie atakiem totalnej głupawki. W kolejnej scenie z lekka schizofrenicznie pląsa od relacji do relacji, a w następnej samotnie gdzieś wędruje i szuka sensu w bezsensowności poszukiwań. Gdzieś w połowie orientuje się, że warto sobie czasem zniknąć i być jak trawa falująca na wietrze, być i dać się wiatrowi formować. Później zrywa się wraz z korzeniami i gna znowu do przodu, kogoś goni, ktoś goni ją, albo samiuśka z sobą uśmiecha się do tęczy. Przedziwna to kobieta, doprawdy. Czasami zachowuje się jak totalna wariatka, ale kimże jestem by ją oceniać? Tak bardzo podobna do mnie… Żyje tak jak potrafi. Upada i wstaje, choć czasem za długo leży, ale i tak w finale wstaje. Kocha jak tylko ona potrafi. Wpada w życie z całym impetem nie bacząc na konsekwencje i to, że może nadziać się na kilka kolców. Już dawno odrzuciła ochronny pancerz, bo zrozumiała, że od niego odbijało się też to co dobre. Daje się wodzić na pokuszenie i kusi. No tak, kobieta przecież… Gada z Bogiem czy kim tam się gada. No z tym o kim wszyscy mówią, że jest, ale jakoś nikt go nie widział. To dopiero kino! Więc jej szaleństwo jakoś ładnie komponuje się z szaleństwem innych. Razem raźniej. A kiedy już umęczy się sama sobą, włącza muzykę i śpiewa, tańczy, skacze, kołysze się. Sama. Tak po prostu. W rytmie i poza rytmem. Bo czasem trzeba po prostu zostawić WSZYSTKO, to co się kocha, co się robi, czego się pragnie. I dać się porwać muzyce. A świadkiem będzie niewzruszone niebo. 

I pod koniec filmu widzę jak ta całkiem fajna kobieta właśnie tańczy, a kiedy wszelki ruch ustaje, ona podnosi głowę ku niebu, uśmiecha się i figlarnie puszcza oko w przestrzeń. Niebu to i tak wszystko jedno. A ona… Ona szczęśliwa tańczy dalej i jakoś mam wrażenie, że nigdy nie przestanie. Taka to już jest z niej wariatka. Czasem ją rozumiem, ach jak dobrze ją rozumiem… Czy ją znam? Trochę… Bo jej nie można poznać do końca… Dlatego z ciekawością podglądam jej życie, czekając na ciąg dalszy. Stoję sobie tu, cichutko, w cieniu falującej trawy i jestem. Po prostu jestem.

12 komentarzy:

  1. You do deserve the best beautiful Agnes! You are light and very powerful inside. You are beauty and love expressing as itself.
    Give yourself a big hug everyday, you are worthy.

    Love and light to you now and always,
    Risa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Thank you Risa, like always you make me smile :-)

      Usuń
  2. Nioooooo, ten opis rozpadania i powstawania to jakoś mi do burzy nie pasuje, phi nawet do klku burz na raz jednoczenie :) Wieeeesz .......no dobra nie będę opowiadał z czym się mi to kojarzy :)
    Witam skromnie i nieśmiało :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Burza to tylko burza ;) a nawet kilka burz... :))
      I nie wiem, ale Ty wiesz i co już wystarczy, ale tak zacząć i nie skończyć, skandal! :)
      Witam wcale nieskromnie i bardzo śmiało i cieszę się, żeś tu zawitał ;-)

      Usuń
  3. może jednak jakos da sie to połączyć np. w burzowym tańcu ona.....i nie wie gdzie grzmotnie :D
    a wariatka tańczy....

    bosssanova

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o, no bardzo, bardzo czemu nie :-)
      PS nieznane są losy myśli biegnącej umysłem czytelnika ;-) wariatce podobają się wszystkie ;-)

      Usuń
  4. A lot of times beauty comes from storms. True beauty and serenity. We find a deeper part of ourselves in storms :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Storms are so powerful... I know that you fill IT to... :)

      Usuń
  5. Muzyka i taniec to coś co kocham najbardziej:))) A burza to zdecydowanie nie mój żywioł...Pozdrawiam gorąco:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w burzy tyle muzyki... a taniec błyskawic... ach ;-)
      ściskam

      Usuń
  6. Jak dobrze Cię rozumiem, znikanie o którym mówisz z taka brawurą, jakby było ono burzą samą, lub ciszą po burzy - gdy znika się, nie ma w tym żadnej różnicy.
    Ja także uwielbiam znikać. Najchętniej wieczorami. Wsłuchany w śpiew trawy, przeczuwając jej falowanie w ciemności, czuję jak znika bariera pomiędzy tym co na zewnątrz, a tym co dusi mnie w środku. Niepokojące uczucia odchodzą powoli, by zniknąć w spokojnym ciepłym wieczorze. Zostaje wtedy sam, a nawet i mnie nie ma.

    pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zniknąć by być. umrzeć by się odrodzić. odbić się od bariery by po chwili poczuć, że to tylko iluzja i można iść dalej i dalej i dalej... być szumem trawy o poranku. być kołysaniem o zmierzchu. Być...
      moje pozdrawia Twoje :-)

      Usuń

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)