czwartek, 15 listopada 2012

Gdzieś na Manhattanie...


Wczoraj dość późno wróciłam do domu. Zmęczona, ale szczęśliwa usiadłam na kanapie, włączyłam stary dobry serial o kobiecych sprawach i prawie dałam się pochłonąć. Prawie, bo oto dopadł mnie chaos panoszący się na pułkach. Książki takie w nieładzie artystycznym tuliły się z dokumentami podejrzanej treści, których nie powinnam wyrzucać, choć cholernie mnie korci… Jednak miły pan w bankowym garniturze palcem mi pogroził, więc trzymam. Niech mu będzie, ale nie wiem jak długo... Coś mi zdecydowanie nie pasowało. Zaczęłam więc tuż przed północą kolejne porządki. Przestawianie, odkurzanie, wyrzucanie, układanie, zmiana kierunku i ustawienia w rządku.

Film już dawno się skończył, a ja jeszcze walczyłam z pościelą, układaniem równo warstw kocyków, które służą mi za posłanie. Nuciłam im hinduskie kołysanki by milej się układało zmęczoną głowę. Jestem zdziwiona ile jeszcze jest do posprzątania. Mam tak mało, ale i to wymaga od czasu do czasu weryfikacji. To, co niezbędne, kilka ubrań, materiały do pracy. Niezbędne minimum, które mieści się w średnim samochodzie osobowym. Najwięcej mam produktów kuchennych. Dwa fajne garnki, kilka talerzy, filiżanki, sztućce, przyprawy, herbaty, zapasy dżemów z maminej piwnicy, makarony, kasze, płatki takie i owakie…

I ciągle mam za dużo i już nie ma czego wyrzucać, bo meble nie moje… No ale skoro tak dużo na zewnątrz mi się wydaje to znaczy, że wnętrze też przepełnione. Coś jeszcze uwiera w środku… Zaglądam więc do umysłu. Spacerują w nim tak stare postaci, że jestem szczerze zaskoczona co one tam jeszcze robią. Przecież już nigdy więcej nawet pół kroku ze mną nie zrobią, a nadal defilują pod oknami jak na spacerniaku więziennym. Tam i z powrotem. Nie wiem po co je przetrzymuję. Wyskakują od czasu do czasu jak królik z kapelusza, gdy mija mnie na ulicy ktoś łudząco do nich podobny. No i wracają emocje. Podjeżdża taksówka: - Do przeszłości poproszę – wołam do kierowcy.
- Och, ale Haloween już było, proszę duchów mi nie ładować do środka!

Coś jeszcze wymaga oczyszczenia. Siadam, medytuję, zapraszam wszystkie widma na seans. Zjawiają się i siadają dookoła okrągłego stołu. Nikt nie pociąga za sznurki, żadnych ekstra dźwięków i stukotów. Wiem, że wszystkie się zjawiły. Podziękowałam im za wspólne lata, żegnam się z nimi w sercu i uwalniam. Zdają się być szczęśliwe, że w końcu pozwalam im odejść. Powoli odcinają się ode mnie niteczki pajęczyny. Jedna za drugą odlatują. Dużo się ich uzbierało przez całe życie. Czas na nową sieć styków (bo słowa powiązania zniewalającym nazbyt się wydaje). Dziś kilka nitek styka się z moją. Spotykamy się gdzieś pomiędzy jedną nieskończonością a drugą. Nowe relacje czekają na moment połączenia, a niektóre stare zyskują nową jakość.
 
Siadam w czystym pokoju. Włączam film, oglądam swoje życie klatka po klatce. W niektórych momentach obraz staje się niewyraźny, a bohaterów już wcale nie widać. Inne fragmenty ostre jak żyletki przynoszą nawet na język konkretne smaki. Jeszcze inne majaczą coś o przyszłości, ale i tej nie widać wyraźnie. Mimo pewnych utrudnień, podoba mi się reżyseria. Ktoś miał niezłe jaja by tak to wszystko nakręcić.

STOP. W dzisiejszym odcinku udział wzięli: 
Galeria Manhattan, kawa, beżowe sztruksy, dwie gałki lodów, roboty drogowe, szybka kolej miejska, WC, zbiór opowiadań Jonathana Carrolla, długopis, kartka papieru, Agnieszka K. oraz tłum statystów. Kolejny odcinek już jutro. Jeśli dobry Bóg pozwoli.

PS. Brak napisów końcowych, bo to dopiero początek przecież.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)