Siedzę w ulubionej kawiarni.
Ostatnie promienie wrześniowego słońca ciekawsko zaglądają do środka przez
wielkie okna. Zamykam oczy i chłonę atmosferę miejsca. Gwar rozmów, szum
wielkiej lady z pysznymi ciastami, jeszcze większy szum ubijanej piany do
cappuccino, śmiech, dźwięk odsuwanych co chwilę foteli, muzyka sącząca się z
głośników, pisk dziecka, okrzyk: proszę odebrać ciasto marchewkowe i ice coffie
creame, szum mojego laptopa, dźwięk trybików pracujących na wysokich obrotach w
moim mózgu, pip pip pip otwieranej kasy, chrobotanie terminalu do kart
drukującego potwierdzenie transakcji...
I choć nie przepadam za gwarem
miasta, dziś siedzę w ulubionej kawiarni i akceptuję wszelkie odgłosy. Właśnie
zamówiłam latte, sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy i ciasto
marchewkowe. Świętuję. Rozkoszuję się.
Rozpływam. Cieszę.
Sama nie wiem kiedy minęły
przeszło dwa lata odkąd odeszłam z pracy. Zostawiłam za sobą wygodny etat,
złudne poczucie bezpieczeństwa i zamknęłam na dobre stary rozdział życia. Białe
kartki nowego etapu szybko zapisały się gęstym drukiem. Dziś przeglądam
najnowsze zapiski. Niebywałe ile może się wydarzyć przez dwa lata! Ile zmian we
mnie zaszło, ilu ludzi zdążyłam poznać, ilu się obraziło, ilu pomogło, a ilu
odpuściło, ilu oszukało, ilu coś mi podarowało, a ilu lepiej mnie poznało, ilu
zainspirowało, ilu zniechęcało, ilu pokochało i ilu przeszło obok mnie na ulicy
bez echa. Mieni się mój kalejdoskop pięknymi barwami. Wir kolorów szaleje przed
oczami. Czerwień radości życia tańczy z niebieską mocą wewnętrzną, zieleń
miłości stepuje z różem lekkości, biel czystości myśli pląsa z fioletem
przemian, czerń zaś w swoistym dance macabre pochłania szarość dnia
codziennego.
Kolorowo mi. Wielowymiarowo.
Niespokojnie. Zwyczajnie. Nieziemsko. Kobieco. Sprawczo. Tajemniczo. Pięknie.
Twórczo. Wesoło. Czasem płaczliwie. Desperacko. Szalenie. Spokojnie. Do granic
wytrzymałości. Intensywnie. Z oddechem i bez. Wielowątkowo. Gadatliwie.
Milcząco. Towarzysko. Samotnie. Ileż słów mogłabym jeszcze wypisać by oddać
stany w jakich się czasem znajduję! A każde z osobna nie odda tego, co czuję,
może jedynie słowo WOLNOŚĆ jest najpełniejsze. Każdego dnia wybieram wolność do
pracy, i od pracy, do przeżywania i trwania w obojętności, do śmiania się i
smucenia, wolność do tworzenia i do marazmu, do cierpliwości i
zniecierpliwienia, do buntu i do swobodnego bycia. Każdego dnia wybieram
WOLNOŚĆ do bycia tak jak chcę. Uczę się tego bycia.
Jestem sobie sama szefem. Naprawdę
różne stany przeżywam, ale żyję coraz pełniej i piękniej. Widzę i czuję coraz
więcej. Klatka w której tkwiłam przez wiele lat, bez perspektyw, jasności i
powietrza nagle rozpadła się ustępując miejsca niczym nieograniczonej
przestrzeni realizacji marzeń. Cudownie jest móc rano zdecydować na co się ma
dziś ochotę. Na pracę, czy na lenistwo. Jeśli wybiorę pracę, dzień mija w
mgnieniu oka. Jeśli wybieram lenistwo sączy się nieśmiało i wytrawnie między
stronami czytanymi przeze mnie książki. Jeśli wybiorę pracę, zarobię. Jeśli
wybiorę lenistwo, kranik z pieniędzmi sam się nie odkręci. Znam bilans zysków i
strat. Wychodzę na plus. Kluczem do plusa jest organizacja, determinacja, wiara
i cierpliwość. A tak naprawdę ogromne morze wszystkiego po trochę.
Wydawać by się mogło, że bycie na
swoim jest łatwe i przyjemne. Hmmm, w sumie to jest w przeważającej większości.
Tylko czasem kiedy telefon milczy jak zaklęty i nie dzwoni żaden klient, a ja
zmieniam kolejne kartki kalendarza, robi się trochę niewygodnie, ciasno i
duszno. Za plecami czuć chłód opłat, które trzeba uiścić, duszny oddech
zbliżających się terminów. A telefon ciągle milczy... Zaczynam zerkać na niego
co pięć minut (no dobrze, co pięć sekund), sprawdzam nerwowo maile i czekam.
Każda chwila przepełniona jest nerwowym wypatrywaniem choćby najmniejszego
drgnięcia. Cisza. Zastój. Marazm. Bagno. Przede mną uzbierał się już mały
stosik wyrwanych kartek z kalendarza. Nadal nic. Kładę się do łóżka z nadzieją,
że rano wszystko się zmieni. Machina pójdzie w ruch. Nie idzie. I czasem tak po
prostu jest. Dotkliwie zrozumiałam i tę lekcję życia na własny rachunek. Po
buncie i strachu, przyszła akceptacja, z wysiłkiem, ale jednak. Skoro telefon
ciągle milczy, trudno. Kiedyś się rozdzwoni, dziś milczy. Rozkładam się więc z
książkami, nadrabiam zaległości czytelnicze. Poświęcam czas na ćwiczenia ciała.
Koję uszy ulubioną muzyką. Medytuję. Chodzę na spacery. Spotykam się z
koleżankami, które po dniu pracy mają ochotę iść bez celu przed siebie, albo
wypić kawę i pooddychać tym samym powietrzem. Płaczę, żeby oczyścić kanały
łzowe. Obserwuję otoczenie, które gna bo akurat jestem w bezruchu. Oglądam
filmy. Piszę maile i listy. Jestem sama z sobą.
I nagle dzwoni telefon. Ktoś
umawia się na masaż. Jutro na 11.00. Świetnie. Tak się cieszę na to spotkanie.
Kolejny telefon, czy bym czasem nie zorganizowała warsztatów dla dzieci. Czemu
nie? W najbliższych dniach coś wymyślę. Do skrzynki wpada mail, czy nie
napisałabym tekstu do magazynu psychologicznego. Oczywiście, że tak! I na
koniec dnia kolejny telefon, przepraszam, że tak późno, ale czy mogę się
jeszcze umówić na masaż? Tak bardzo potrzeba mi relaksu. Jasne! Zapraszam na
poniedziałek na 13.00.
Telefon odczarowany, a ja w
ruchu, żywa, natchniona, energiczna, wypoczęta, gotowa. I robi się trochę tak
gwarno jak w mojej ulubionej kawiarni, w której cały czas siedzę. Ktoś wpada i
wypada do mojego życia z całą gamą dźwięków, zapachów, barw. Uwielbiam ten stan
ciągłego dziania się. Czuję wtedy wszechogarniającą mnie siłę. Wiem jednak, że
moje zapasy z czasem się wyczerpują i przychodzi pora na marazm, ciszę, ponowne
zaklinanie telefonu, maili, ludzi. Pył życia opada przynosząc z sobą słodkie
lenistwo. Korzystam z tego czasu ostatnio coraz lepiej. Bo to święty czas,
tylko dla mnie i mojego wnętrza. Dziś potrafię się cieszyć z tej ciszy,
odpoczynku, nicnierobienia. Parę tygodni temu cierpiałam katusze, a lęki
szalały swawolnie w mojej głowie. Dziś wierzę w siebie, we własne możliwości i
czuję moc, nawet kiedy akurat nie pracuję. Wiem, że po ciszy przyjdzie hałas, a
po pracy odpoczynek. Wiem, że kolory mojego życia doskonale się uzupełnią z
moją wolą lub bez niej. Dużo milej jednak być blisko siebie, harmonijnie, bez
nerwowego szamotania się. Co ma być, to będzie, prawda stara jak świat.
Kawa już dawno mi się skończyła,
po ciastku pozostało słodkie wspomnienie na języku i na talerzu. Resztą soku
spłukuję mieszankę smaków i zamieniam się w pomarańczową wyspę spokojnie
zmierzającą do celu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu i zachęci do bycia blisko siebie :-)